Jeszcze kilka tygodni temu pisałem, że środowisko, którego polityczne oblicze u zarania wyznaczali ludzie, tacy jak Bronisław Geremek, a poziom intelektualny - Jerzy Turowicz, ksiądz Tischner czy Czesław Miłosz, dziś za politycznego lidera ma Palikota, a za intelektualnych: Lisa, Wojewódzkiego i Peszkównę. I wydawało mi się wtedy, że w tej obserwacji zawiera się diagnoza dobicia do dna. A dziś nawet to jest już nieaktualne, dziś muszą już uznać takiego Wojewódzkiego za starszego pana całkiem w sumie jeszcze niegłupiego i nieźle wychowanego, bo oto nadeszła zmiana kolejna: pani Wójciak, od nazywania Papieża, z panią (jeśli nie mylę nazwiska) Janicką, autorką naukowego odkrycia, że bohaterowie Akcji Pod Arsenałem byli antysemitami i się ze sobą pedalili. To głośne w ostatnich dniach "odkrycie" jest logiczną konsekwencją poważnego potraktowania w dyskursie publicznym rewelacji o rzekomym lesbijstwie Marii Konopnickiej. Przypomnę, że "badacz" z Krytyki Politycznej odkrycia tego dokonał na takiej podstawie, że poetka (matka ośmiorga dzieci, w której bardzo obfitym dorobku, listach, a także wspomnieniowych relacjach o niej nie sposób znaleźć niczego, co by wskazywało na zainteresowanie własną płcią) na starość przyjęła gościnę w dworku młodszej o ponad dwadzieścia lat i nie kryjącej dla niej podziwu artystki. "Badaczka" od "Kamieni na szaniec", też chyba zresztą z tej samej "intelektualnej kuźni" lewicy, uczepiła się z kolei faktu, że Tadeusz Zawadzki wziął konającego Jana Bytnara za rękę. Oba powyższe - niejedyne niestety - wypadki są przejawem ataku na polską humanistykę gromady wychowanych przez nową lewicę obsesjonatów, którzy łączą nieuctwo i neofickie zadurzenie ideologią "genderową", nadające im (identycznie jak przed pół wiekiem młodym wyznawcom marksizmu-leninizmu) śmiałości do "dekonstruowania" i "rewidowania" po nowemu wszystkich zastanych ustaleń, z autentyczną obsesją na punkcie ludzkiego seksualizmu. Ofiary lewicowej formacji są pod tym względem bardzo podobne do islamskich fundamentalistów z ich koraniczną zasadą, że jeśli kobieta spędzi sam na sam z mężczyzną "choćby tyle czasu, ile go trzeba na podojenie wielbłądzicy", już należy uznać, iż doszło do obcowania płciowego. Z tą różnicą, że homolewicowcy rozciągają tę zasadę na ludzi obojga płci i w każdym wieku. Poklepanie mężczyzny przez mężczyznę po ramieniu, przywitanie się kobiety z kobietą przez pocałowanie w policzek, podanie sobie nawzajem ręki, poczęstowanie dziecka cukierkiem czy przytulenie go, zwłaszcza przez księdza, nawet powiedzenie komuś miłego słowa, wszystko absolutnie jest w ich dusznym od seksualnych obsesji świecie czynnością seksualną. Po prostu nie mieści się w lewicowych głowach, że mężczyźni czy kobiety mogą się po prostu przyjaźnić, albo że dzieci można kochać także miłością wychowawcy lub starszego rodzeństwa. W czasach mojej młodości dużą poczytnością cieszyły się (trochę z braku laku) książki o Panu Samochodziku, starym kawalerze, który przyjaźnił się z trzema nieletnimi harcerzami i zabierał ich ze sobą na wakacje. Na zaprzyjaźnionym podwórku dzieciaki wręcz uwielbiały pewnego emeryta, chyba zresztą przedwojennego jeszcze harcerza, który z czystego zamiłowania zabawiał je pouczającymi opowieściami i organizował rozmaite zabawy i konkursy, kupując nawet ze swych skromnych zasobów rozmaite łakocie na nagrody. Dziś przecież tego człowieka natychmiast by zgnojono jako zboczeńca, a powieść o Panu Samochodziku wydawca odrzuciłby jak rozpalony węgiel, w lęku, że zostanie oskarżony o promowanie pedofilii. Jednym z pomniejszych objawów chorobowych tego świata po rewolucji seksualnej jest swoboda, z jaką grasują w niej idioci z naukowymi tytułami bądź artystycznymi nagrodami, by z mocą wsteczną nasycić seksualnymi obsesjami rozwydrzonej współczesności historię i sztukę dawnych czasów; tak samo, powtórzę, jak stalinowscy "pryszczaci" wszystko musieli albo zniszczyć, albo wpisać w to walkę klas. W ten sposób Hamlet wystawiany jest "w nowatorskim odczytaniu" jako pederasta bądź kazirodca, parami homoseksualnymi stają się nagle Mickiewicz z Krasińskim, Sherlock Holmes z Watsonem i bodaj nawet Alladyn z lampą, scenę nabicia na pal Azji Tuchajbejowicza odczytuje krytyk-idiota, w dowód homoseksualizmu Sienkiewicza, jako artystyczną kryptonimizację stosunku analnego, a wzięcie przez Wojskiego do ust "rogu długiego, cętkowanego, krętego" okazuje się opisem seksu oralnego. Rzecz nie w tym, że tacy pokręceni przez homolewicę idioci istnieją, ale w tym, że wobec krańcowego już strupieszenia i ześwinienia się owego dawnego, geremkowo-turowiczo-tischnerowskiego salonu, zajęli dziś jego miejsce w dyskursie publicznym (przykład z Azją Tychajbejowiczem nie jest zmyślony - tylko swego czasu wspomniane "nowe odczytanie" uznane zostało za kuriozum i wraz z autorem wyśmiane przez całą polonistykę; dziś już na pewno żaden profesor nie odważyłby się narazić na podejrzenie, iż "tkwi w dyskursie heteronormatywnym i homofobicznym"). I rozpychają się na nim coraz bardziej. Wystarczy porównać dzisiejszą "Gazetę Wyborczą", nagłaśniającą chamkę z Poznania czy idiotkę od dekonstruowania mitu Szarych Szeregów, z tą samą gazetą z czasów Michnika. Dzieje się tak nie tylko dlatego, że to, co umownie nazywamy salonem, jest wypalone, nie ma żadnej wiary, poza euroskundleniem i przekonaniem, że jesteśmy nic niewarci, żałośni i musimy gorliwie małpować wszystko, co nam do małpowania podają z Zachodu. Również dlatego, że konstytutywną cecha salonu jest tchórzostwo i wyrzeczenie jakiejkolwiek intelektualnej samodzielności. Żaden z pierniczejących udeckich "katolików otwartych" nie odważy się potępić obelg wobec Papieża, żaden profesor firmujący legendę o rzekomej elitarności michnikowszczyzny nie ośmieli się publicznie skrytykować najoczywistszych, najbardziej kuriozalnych bredni homobarbarzyńców, skoro umieszczone one zostały w "Gazecie Wyborczej". Nawet w prywatnym gronie będzie ważył słowa. Bo przecież przeciwstawiając się zbydlęceniu i skretynieniu, naraziłby się, że go uznają za "pisowca"! Więc te same autorytety, które natychmiast dawały oburzony głos, gdy jakiś prawicowy radny nie chciał nazwać szkoły imieniem stalinowskiego poety, w sprawach takich jak eksces pani Wójciak czy brednie o Armii Krajowej, gorliwie pchają swe inteligenckie mordy w kubeł, albo, te najbardziej już ześwinione, rzucają się podpisywać w obronie zbydlęcenia protesty i wyrazy solidarności. Wyciągając akurat wątek homorewindykacji piszę o czymś, co jest tylko drobnym przykładem zalewu barbarzyństwa i pospolitej ciemnoty - można by długo pisać, jak przejawia się on w publicystyce, w polityce, w interpretowaniu bieżących i historycznych wydarzeń. Ale nie miejsce tu na esej, chcę tylko wyraźnie i jasno powiedzieć wszystkim, którzy nie chcą się poddawać narzucanemu z góry ogłupieniu i zbydlęceniu: nie dajcie sobie wmówić, że ta banda agresywnych durniów, chamów, tchórzliwych pajaców i konformistów to jakaś "elita"! To tylko banda agresywnych durniów, chamów, tchórzliwych pajaców i konformistów. Na dodatek, jak dowodzi sprawa Bolka czy Smoleńska, do imentu zakłamanych. Gdybym pewnego dnia szafarzem kasy, zaszczytów i tytułów został na przykład ja, nazajutrz Wajda by ogłosił, że całe życie marzył o nakręceniu filmu o Dmowskim w Wersalu, Olbrychski z Opanią pobiliby się w przedpokoju Antoniego Krauzego o rolę Lecha Kaczyńskiego, a Uniwersytety zaczęłyby na wyścigi urządzać naukowe sesje o science fiction i o chłopskich korzeniach współczesnej polskiej kultury. Jedyną pointą, jaką jestem w stanie uwieńczyć ten felieton o stanie "salonu", poza zupełnie niecenzuralnymi, jest cytat z pisarki, której aż dziw, że jeszcze nie zreinterpretowano jako homoseksualnej nimfomanki, i jej bohatera, którego dziw, że jeszcze nie zdekonstruowano jako odwiecznego polskiego antysemity: "A niech was wszyscy diabli". Rafał Ziemkiewicz