Żaden mędrek nie poucza ich, że to głupio tak bez przerwy celebrować klęski i cierpienia, nikt nie wyszydza za "obnoszenie zbitej dupy na sztandarze". Nikt nie wyraża zniesmaczenia ciągłym roztrząsaniem martyrologii. Żadnej pińdzi nie przyszło do głowy śpiewać, że nie oddałaby gettu ani jednej kropli krwi, tylko "spierdalałaby po prostu" - a gdyby przyszło, to zamiast na wszelkie sposoby wspierać w lanserce, potraktowano by ją jak osobę, która popsuła w towarzystwie powietrze. No i, last but not least, nikt nie ośmiela się wyliczać, ile na te obchody, na muzeum i akcje edukacyjne wydały instytucje publiczne z pieniędzy podatników. Z czego to wynika? Bynajmniej nie z rozmiarów zbrodni, jakiej Żydzi padli kiedyś ofiarą. Z całym szacunkiem, rzeź Ormian, hołodomor na Ukrainie, eksterminacja Kongo i całej Czarnej Afryki, nie mówiąc już o japońskich i komunistycznych ludobójstwach w Chinach, gdzie ofiary szły w dziesiątki milionów, nie były zbrodniami mniej predestynowanymi do tego, by też stać się popkulturowym symbolem i żelaznym warunkiem ubiegania się o Oscara czy miejsce na liście bestsellerów. Zresztą przez pierwsze dziesięciolecia po wojnie było na Zachodzie o shoah równie głucho jak o rzeziach wołyńskich, a czczonego dziś Szymona Wiesenthala traktowano dokładnie tak samo, jak dziś traktuje się w TVN i prorządowej prasie Macierewicza. Ale Żydzi znaleźli w sobie dość rozumu i siły, by wyciągnąć z Zagłady wniosek. Wniosek prosty i oczywisty - trzeba być takim narodem, z którym inni muszą się liczyć. Mieć własne państwo i dbać o nie, zakrzątnąć się wokół swych interesów i nie czekać, aż ktoś coś da, bo na targu światowej polityki litość nie jest walutą wymienialną. Tego też im oczywiście zazdroszczę, ale nie najbardziej. Najbardziej to ja zazdroszczę Żydom tego, że tylko w stosunkowo niewielkim stopniu dotyka ich wewnętrzna inwazja barbarzyństwa, której ofiarą padła większość europejskich narodów, także nasz. Barbarzyństwa tym skuteczniej nas niszczącego, że występującego pod maską postępu. Naród żydowski wydał, owszem, ogromną liczbę działaczy i intelektualistów szerzących po świecie najróżniejsze odmiany lewicowej zarazy, ale, nader mądrze, sam ich nie słucha. Na parę dni wpadłem do, jak mawiał Cat Mackiewicz, "londyniszcza", akurat w sam czas, żeby z bliska popatrzeć na mordy prymitywów radujących się publicznie ze śmierci Margaret Thatcher. Zupełnie nie różniły się od mord lewactwa hałasującego pod Wawelem czy sikającego na znicze pod krzyżem na warszawskim Krakowskim Przedmieściu. Lewactwo bowiem, jak kiedyś pisałem, jest jak mongolizm - efekt zawsze wygląda tak samo, bez względu na pochodzenie chorego. Używam tego rozróżnienia lewactwa od lewicy, bo w tradycji potocznie nazywanej lewicową były rzeczy cenne i do dziś trafiają się lewicowcy, w rodzaju choćby Ryszarda Bugaja, którzy z barbarzyństwem nie mają nic wspólnego. Ale w swym zasadniczym trzonie obecna lewica, sprawująca rząd dusz nad tzw. liberalną demokracją, i to, co serwuje nam jako nieuchronny postęp, jako jedyny możliwy, definitywnie przesądzony kierunek rozwoju (zupełnie tak, jak mojemu pokoleniu prezentowano za młodu socjalizm), to właśnie zwykły zalew barbarzyństwa. Nie postęp, ale regres. Media walą człowieka codziennie w łeb przekazem "wszędzie musi być tak, jak na Zachodzie, bo Zachód przoduje" - a Zachód wcale nie przoduje, tylko właśnie obsuwa się, traci swoje cywilizacyjne zdobycze, dziczeje. W cywilizacji, która swe korzenie czerpała z Antyku i dwóch Testamentów, nie można było się otwarcie cieszyć z cudzej śmierci. Nie można było też kwestionować prawa do pochówku i zakłócać go. Ale czy tłuszcza z londyniszcza słyszała kiedykolwiek o Antygonie? A czy słyszało nasze rodzime bydło, które podczas ekshumacji sprofanowanych przez czekistów zwłok ofiar Smoleńska kpiło, że "pisowcy urządzają sobie wykopki w grobach"? Jeśli nawet słyszało, to w straszliwej żądzy dostąpienia "europejskości" i unieważnienia nią własnej słomy w butach zapomniało. Z obowiązku czytam elukubracje różnych postępowych idiotów i idiotek od genderu czy wtórnego uhomoseksualniania historii. Wspólną cechą ich pisaniny jest dojmujący kulturowy analfabetyzm. Poza nowomodnymi mędrkami o cudacznych, akcentowanych na ostatnią sylabę nazwiskach, podpierają się cytatami z kreskówki "South Park", popularnych piosenek i filmów dostępnych na VOD. Gdyby spytać, z czym im się kojarzy słowo Platon, wskazaliby zapewne proszek do prania, o Mickiewiczu wiedzą tyle, że to jakaś straszna nuda, a o Piłsudskim, że endek, a więc antysemita i homofob. Zresztą, nie mogliby wierzyć w to, co wierzą, gdyby ktoś zadbał swego czasu należycie o ich edukację. "Związki partnerskie", czyli legalizacja konkubinatu obok małżeństwa, to nie żaden postęp, tylko obsunięcie się o prawie tysiąc lat, do plemiennego prawa franków i innych szczepów usadzających się wówczas na resztkach cywilizacji rzymskiej. A podnoszony w ślad za nimi postulat równouprawnienia "patchwork family" to obsuwa o kolejnych kilkanaście wieków, do wychowującej dzieci zbiorowo, jak w socjalnych gettach amerykańskich, wspólnoty plemiennej. Kulturowa emancypacja homoseksualizmu też nie jest żadnym ruchem w przód, tylko wstecz, do przedchrześcijańskiej starożytności, która przecież nie bez przyczyny uległa swego czasu rozkładowi i skapitulowała przed malutką sektą odszczepieńców z judaizmu. Projekt "państwa dobrobytu", wieńczący socjaldemokratyczną ideę, to wszak w swej istocie nic innego niż stary, niepoczciwy feudalizm, który kolejne światłe reformy demokracji liberalnej przekształcają stopniowo w poprzedzający go historycznie ustrój niewolniczy. Kurczę, nawet zewnętrznie - proszę popatrzeć - upodobniają się odruchowo mieszkańcy przeżartego "postępem" Zachodu do ludów prymitywnych, tatuując się i przebijając sobie ćwiekami czy kolczykami języki, uszy i narządy rodne. Wolałby człowiek poświęcić czas na coś bardziej twórczego, ale - co zrobisz - trzeba siebie i swej wspólnoty przed barbarzyńcami bronić. Trzeba chronić zdobycze cywilizacji: jej wartości, z Ojczyzną i Honorem, Rodzinę, Republikę, Wolność i prawa człowieka, pamięć przodków, Wiarę - wszystko to, na co zbydlęcenie "rewolucji obyczajowej" każe produktom zdewastowanego systemu szkolnego, zdziczałych mediów i skretyniałych w dekadencji salonów pierdzieć wargami, gwizdać i tupać, jak na smoleńskie krzyże czy pogrzeb Żelaznej Damy. Rafał Ziemkiewicz