Cóż, są ludzie, dla których własna odmienność seksualna jest tak dużą traumą, że nie mogą sobie z nią psychicznie poradzić. Miotają się więc po skrajnościach, odreagowują swe urazy furią nienawiści wobec religii i tradycji, które postrzegają jako źródło swych wewnętrznych boleści, albo wsadzają sobie w zadki różowe pióra i kręcą nam tymi zadkami przed nosem, domagając się agresywnie zachwytów. Akurat dorabianie sobie na siłę sławnych antenatów, czy to wśród postaci historycznych, czy bohaterów literackich, jest i tak najmniej irytującym ze wszystkich przejawów tego zjawiska. Nawiedzeni perwersi usiłowali już ogłosić swymi patronami Sherlocka Holmesa i doktora Watsona, Bolka i Lolka czy króla Władysława Warneńczyka (choć, ciekawa rzecz, że Władysława Hermana i jego palatyna Sieciecha, pary mrocznej ale bodaj jedynej w naszej historii, wobec której są realne podstawy takiego domniemania, akurat na patronów nie chcą). Widziałem nawet kuriozalne wystawienie "Hamleta", gdzie reżyser, orientacji jak to większość naszych reżyserów teatralnych, usiłował odczytać dramat Szekspira właśnie jako opowieść o seksualnej odmienności młodzieńca, choć w tekście żadnego uzasadnienia dla takiej interpretacji znaleźć nie sposób. Tylko patrzeć, jak Pan Samochodzik z racji zabierania na swe wakacyjne przygody trzech młodych harcerzy ogłoszony zostanie patronem pederastii. Polonistyki nie uprawiam czynnie od wielu lat, i możliwe, że coś tam w badaniach nad literaturą wieku XIX nowego odkryto, ale, poważnie mówiąc - nie sądzę. W bardzo obfitej twórczości autorki "Naszej Szkapy" i "Sierotki Marysi" nie ma ani jednej sceny, która pozwalałaby podejrzewać ją o pociąg do własnej płci. Nie zachował się żaden wskazujący na to list, żadna zanotowana przez pamiętnikarzy wypowiedź czy bodajże współczesna jej plotka. Niejaki Tomasik, "naukowiec" z "Krytyki Politycznej", który wysmażył swego czasu cały lustratorski tom "Homobiografii" (też ciekawa sprawa, że gdyby podobną pracę opublikowano po prawej stronie, gęganiu oburzonych salonów nie byłoby końca) oparł się wyłącznie na jednej przesłance - na jej przyjaźni z Marią Dulębianką. Fakty są takie, że pisarka po rozstaniu z mężem rzeczywiście dożyła śmierci, mieszkając w dworku należącym do Dulębianki, ale obie panie poznały się raczej zbyt późno, aby ze sobą romansować - Dulębianka miała wtedy wprawdzie tylko 28 lat, ale Konopnicka już 47. W owych czasach, zapewne nie wszyscy wiedzą, nie było jeszcze plastrów hormonalnych i kobiety w tym wieku raczej rzadko bywały aktywne seksualnie. Faktem jest też, i to sprowadza na Konopnicką dzisiejszą infamię, że Maria Dulębianka opisywana jest w pamiętnikach jako kobieta nosząca się i czesząca po męsku oraz jeżdżąca konno i że w uznaniu bohaterstwa podczas obrony Lwowa pochowano ją w kwaterze zasłużonych na cmentarzu Orląt. Tyle, że taki męski "look" wybierało wiele ówczesnych sufrażystek (a Dulębianka była bardzo zaangażowana w walkę o prawa kobiet - osobiście zresztą ucierpiała, gdyż odmówiono jej wstępu na studia malarskie, choć była uczennicą samego Matejki) i zwykle nie miało to nic wspólnego z homoseksualizmem; George Sand też nosiła się po męsku i paliła cygara, a chłopów lubiła bez wątpienia. O tym, że kobiety, nawet starsza z młodszą i noszącą się po męsku, mogą się przyjaźnić wcale nie czując do siebie lesbijskiego pociągu, podobnie jak i mężczyźni mogą razem chodzić na wódkę i mecze wcale się ze sobą nie pedaląc, nie ma co przekonywać, bo dla ludzi normalnych to wciąż jeszcze oczywiste, a nawiedzeni homoaktywiści i tak nie pojmą. Może nie rozwodziłbym się nad faktami, które każdy łatwo może znaleźć bodaj w wikipedii i naocznie przekonać się o bezmiarze głupoty paniusi z tzw. feminoteki, która usiłowała zakazać narodowcom śpiewania napisanej przez rzekomą lesbijkę "Roty" - gdyby kretynizmu tego nie podchwyciła medialna orkiestra "Agory" i mediów z nią stowarzyszonych. A ukoronowaniem kilkudniowej kampanii okazała się rozmowa radia Tok FM z panią Krystyną Jandą, która, jeśli dobrze zrozumiałem jej chichotanie, instynktownie pokierowała się wytresowanym latami obecności na salonach odruchem i wykpiła oszalałą prawicę, która nagle próbuje zakazać Konopnickiej, bo się dopatrzyła w niej lesbijki. Aktorzy, nawet wybitni, mówią mądre rzeczy wtedy, kiedy "podają" teksty napisane przez klasyków. Kiedy zaczynają mówić tekstem własnym, bywa różnie. Czasem jak w wypadku Daniela Olbrychskiego. Albo Jerzego Stuhra, z jego książką "Tak sobie zrzędzę". (Ja rozumiem, że te jadowite tyrady starego tetryka, nienawidzącego wszystkich i wszystkiego, i korzystającego bez umiaru z immunitetu, jaki daje ciężka choroba, miały dla niego jakieś znaczenie terapeutyczne - ale publikacja ich jest takim samym naruszeniem staroświeckich norm przyzwoitości, jak gdyby Stuhr-senior zmuszał nas do babrania się w zropiałych opatrunkach jego pooperacyjnych ran). O bredniach Stuhra-juniora o przywiązywaniu dzieci pod Cedynią już nie wspomnę, bo to zbyt łatwe. Ale chichot Jandy pokazuje, że autorytety Salonu nie czytają już nie tylko książek o historii i literaturze, one nie czytają nawet "Gazety Wyborczej". Bo i po co, skoro są autorytetami Salonu? W całej tej hucpie i homodebilizmie jedna rzecz zasługuje na potraktowanie poważne. Jest nią inwazja na życie publiczne seksualnych obsesji lewicy, potęgowanych przez bezustannie epatującą wszechobecną seksualnością reklamę i popkulturę. Każdy gest, który dla naszych przodków był czymś normalnym, nagle zyskuje seksualny podtekst. Znane od pokoleń rytuały "otrzęsin", pocałowanie dziecka w czoło, przytulenie córki przez ojca czy zwichrzenie uczniowi czupryny przez nauczyciela, a już nie daj Boże przez katechetę, wszystko to nagle staje się pretekstem do ataku o seksualne molestowanie, do propagandowej nawały i ujadania różnych ciot rewolucji seksualnej. Trudno o dobitniejszy przykład, w jak coraz bardziej chorym świecie musimy żyć. Rafał Ziemkiewicz