PiS dorzucił temat do porządku dziennego bez sprawdzenia, czy ma tego dnia potrzebną większość, z czego opozycja próbowała skorzystać, ale okazało się, że Kukiz, kuglując z Nowoczesną i PO, nie wiedział, że sześciu jego posłów czyje inne majtki nosi, a dla kogo innego gra. Musi to być przykre uczucie - coś jak dowiedzieć się o trwającej od dawna niewierności żony, i to razem z wiadomością, że się od dawna było jedynym, który o tym nie wiedział. Bo o grupie Morawieckiego, która w sytuacji spornej pójdzie raczej za Kaczyńskim niż za liderem, na plecach którego weszła do Sejmu, dziennikarze sejmowi mówili już tuż po wyborach, tyle że szacowali ją na osiem, a nie na sześć osób. No, ale Kukiz sam sobie winien, bo próbował być politykiem nie będąc politykiem, kierować partią nie tworząc partii i przewodzić klubowi nie narzucając mu dyscypliny. W dodatku wszystko to bez jakiegoś planu, tylko w imię swych zmiennych nastrojów. Co najgorsze, w przeciwieństwie do Tuska, który wyjechał na tych samych farmazonach o walce z partyjniactwem i niebyciu partią cynicznie i świadomie kłamiąc, Kukiz w swoje idealistyczne wyobrażenie polityki bez polityki sam szczerze uwierzył. Kara się więc należała, a teraz ciekawe, jakie wyciągnie z niej wnioski. Jeśli do tego dodać głosowanie na dwie ręce (Dlaczego, u cholery, nagle media w ślad za Schetyną zaczęły używać frazy "na cztery ręce"? Jeden coś palnie bez sensu, i inni, równie mądrzy, bezmyślnie powtarzają?), dodać jakiegoś pana z PO, który uczepił się mównicy i nie chciał zejść, niezdolność opozycji do przeczytania z tablicy wyniku głosowania - jeden Pan wie, czy powinni z tym iść do okulisty, czy do szkoły - i sędziwego Kornela Morawieckiego uparcie nie chcącego zrozumieć, co ludzie widzą sprzecznego z prawem w złamaniu przez niego prawa... A, i jeszcze filmik nagrany z obrad Sejmu komórką i wrzucony do sieci przez panią "cza było słuchać" Pomaskę, pokazujący wszystkim to, co dziennikarze znają doskonale - sejmową atmosferę nieustającej kłótni przekupek, wrzeszczących do siebie "naród was ukarze za zdradę!", "przegracie, chociaż zawłaszczyliście wszystkie media, przegracie!" (nie uwierzycie Państwo, oni tak się zachowują nawet kiedy nie ma w pobliżu kamer)... No, biorąc alles zusammen, trudno się dziwić mediom, że skierowały wczoraj wszystkie kamery na tę małpiarnię, zamiast martwić obywateli poważnymi sprawami, zawsze trudniejszymi do ogarnięcia niż proste kibicowanie jednym, drugim albo trzecim. Mimo wszystko poważne sprawy dopadną nas prędzej czy później, i o tym właśnie próbowała wczoraj w parlamencie przekonać Polaków grupa posłów i zaproszonych przez nich ekspertów. Bez echa, bo ich starania przykrył cyrk na sali plenarnej. Mowa o tak zwanej Transatlantic Trade and Investment Partnership, w skrócie TTiP - umowie negocjowanej pomiędzy Departamentem Stanu USA a Komisją Europejską. Właściwie rzecz jest częścią większego procesu, obejmującego kilka podobnych umów - pomiędzy Unią Europejską a Kanadą, pomiędzy USA a państwami azjatyckimi etc. Wszystkie one mają uwolnić świat od "pozataryfowych barier" dla wolnego handlu. Czytaj: w jak największym stopniu usunąć wszelkie przepisy, regulacje, normy, prawa konsumenckie, pracownicze czy prawa człowieka, które przeszkadzają koncernom w maksymalizowaniu zysków. Szczegóły toczących się negocjacji objęte są paranoiczną, omalże sowiecką tajemnicą - nie znają ich nawet rządy państw, których zgoda teoretycznie będzie niezbędna dla wejścia traktatu w życie (choć szykowana jest, jak się zdaje, ścieżka obejścia ewentualnych sprzeciwów), a nielicznym dopuszczonym do sekretu dygnitarzom nie wolno robić żadnych notatek ani nikomu mówić, z czym zapoznali się w tajnej czytelni. A sprawa negocjowana jest w praktyce po wszystkich stronach przez lobbystów ponadnarodowych korporacji. Po stronie USA niezależność demokratycznych w teorii władz od takich lobbies pokazał już kryzys bankowy (polecam po raz kolejny film "Inside Job" Charlesa Fergusona), a co do Komisji Europejskiej - jest przecież kierowana przez luksemburskiego cwaniaczka od wielkiego "optymalizowania podatków" w tamtejszych bankach, a w jej składzie zasiada bezwstydnie sześciu jawnych lobbystów, którzy zanim trafili do europejskiej władzy wykonawczej, latami byli brukselskimi przedstawicielami korporacji finansowych handlujących żywnością i energią. Naiwnym mówi się, że chodzi o wolny rynek. Że wolny handel to rozwój, postęp, wyjście świata z biedy. To gadki dla frajerów - takie same jak opowiadano w wieku XIX, uzasadniając "misję białego człowieka" w Afryce i na innych kolonizowanych kontynentach. Wolny handel to świetna sprawa tam, gdzie jest wolny rynek, a wolny rynek jest tam, gdzie jest wolna konkurencja, równość szans. W świecie oligopolu potężnych korporacji, zabezpieczonych przed mechanizmami rynku i konkurencji przez cesarskie i królewskie przywileje i monopole... pardon, przez regulacje demokratycznych rządów, które demokratycznie wygrały wybory dzięki otrzymanej od tychże koncernów kasie - o żadnym wolnym rynku nie ma mowy. To czysty feudalizm, wyzysk i ekonomiczna przemoc, sprowadzająca wszystko na świecie do zasady, że ten, kto ma więcej pieniędzy, może zrobić z tym, co ma ich mniej, a zwłaszcza tym, co nie ma ich wcale, co chce. Można się domyślać, że w tej tajności chodzi o skrócenie do minimum batalii o wciśnięcie TTiP Europie i Ameryce. Wprawdzie po obu stronach oceanu większość wyborców, jeśli coś o sprawie wie, to jest jej mocno przeciwna, ale "demokracja liberalna" dawno już nauczyła się sobie radzić z głosem głupich mas, nie rozumiejących, co jest dla nich dobre. W grze są niewyobrażalne pieniądze i łatwo się domyślić, że gdy już lobbyści obu stron ten globalny szwindel wynegocjują, to rzucone one zostaną na pijar, na korumpowanie lokalnych rządów i miażdżenie oporu. Tymczasem rządzący Polską PiS nie ma do takich spraw głowy. Ważne jest mocowanie się z prawniczym establishmentem i obezwładnienie "trzeciej izby parlamentu", w jaką zmienił Trybunał Konstytucyjny prezes Rzepliński, by powstrzymać niekorzystne dla establishmentu zmiany. Opozycja tym bardziej ma to gdzieś, bo jej cała mądrość ogranicza się do darcia mordy i szkodzenia PiS, gdzie i jak tylko się da, choćby przy okazji wszystko, z Polską na czele, miał szlag trafić. Pani minister Streżyńska pewien czas temu zwróciła publicznie uwagę na fakt, ze wejście w życie TTiP praktycznie zakończy na świecie epokę demokracji i praw obywatelskich, ale, jakby dostała jakieś partyjne czy rządowe polecenie milczenia na ten temat, nie wraca od tego czasu do sprawy. Teraz rząd, jeśli musi się ustosunkować, powierza to przedstawicielom Ministerstwa Rozwoju, którzy snują nam opowieści, że umowa, choć jeden Bóg raczy wiedzieć, co konkretnie będzie zawierać, zwiększy nasze obroty handlowe z USA i korzystnie wpłynie na nasz dobrobyt. Pech chciał, że próba zwrócenia na problem publicznej uwagi utonęła w sejmowym cyrku, jaki rozpętał się wokół wyboru następcy sędziego Granata. Pozostaje mieć nadzieję, że jakaś liczba co bardziej świadomych i inteligentnych wyborców pofatyguje się poszukać wiedzy o globalnym szwindlu w mediach drukowanych i internecie.