Szlachectwo zobowiązuje, "noblesse oblige", mawiano wtedy (przypis dla inteligentów od Michnika: wymawia się "nobles obliż", z akcentem na "es" i "iż"), człowiek o wyższej pozycji społecznej musi świecić przykładem tym, których przerasta. Dziś, zupełnie odwrotnie, wielkość dawać ma immunitet od wszelkiej krytyki. Zgwałcił dziewczynkę? Ależ to wielki artysta, artyście wolno. Wciągał kokę? Ależ to czcigodny senator, prawo, w stanowieniu którego sam uczestniczył, jego samego przecież nie dotyczy. Śp. Jonasz Kofta przed laty pisał: "ludzie, których noblesse nie oblizało". Oto właśnie ich widzimy. Szlachectwo zobowiązuje nie tylko artystów i upozowanych moralistów. Bardziej jeszcze - bardziej chyba niż kogokolwiek - duszpasterzy. "Ale cóż tam marzyć o tem", jak mawiał pan Rzecki (przypis dla tychże samych inteligentów: Bolesław Prus, "Lalka"). Hierarchowie naszego Kościoła katolickiego nie raz już okazywali, że czują się jeszcze jedną korporacją zawodową, nic nie inną od, powiedzmy, biegłych rewidentów, notariuszy czy geodetów, i tak samo jak w każdej korporacji, ponad wszystko stawiają najprostszy korporacyjny tropizm - za wszelką cenę bronić swoich. Sposób, w jaki zadeptali oni lustrację, wyrządził na pewno więcej szkody wierze chrystusowej niż wszystkie Labudy i Senyszynowe razem wzięte. Ale i to hierarchom nie wystarczyło. Aby zgorszenie wiernych uczynić maksymalnym, wyświęcili na prymasa Polski arcybiskupa, który niedawno musiał tłumaczyć się publicznie ze swych kontaktów z SB i czynił to (proszę zerknąć w wywiady), mówiąc najdelikatniej, niejasno i nieprzekonująco. Gdy mój redakcyjny kolega, Piotra Semka, ośmielił się zauważyć, iż Kościół lepiej by zrobił powstrzymując się od tego ingresu, stał się obiektem zajadłej nagonki "nieoblizanych". Co charakterystyczne, najusilniej opluwali go publicyści salonu, z których wielu jeszcze wczoraj epatowało swych odbiorców niechęcią wobec Episkopatu. Dziś wczorajsi antyklerykałowie i pogromcy "ciasnego, ludowego katolicyzmu" nagle drą się chórem: "A gdzie dowody?! Gdzie świadkowie?!" - zupełnie, jak bułhakowowski Korowiow, wciskający pieniądze prezesowi Bosemu. To ich stara śpiewka. Nie ma odręcznego podpisu agenta, nie ma podstawowych dla sprawy dokumentów, więc nie ma dowodów. Nawet gdy, jak w wypadku Wałęsy, wiadomo dokładnie, kiedy i gdzie dostał te dokumenty do ręki sam zainteresowany, by już nigdy ich nie zwrócić. Przecież, do stu diabłów, nie chodzi o dowody. Chodzi o sam fakt podejrzenia, które na prymasie ciążyć nie powinno. I którego w najmniejszym stopniu nie rozwiewa - wręcz przeciwnie! - przyjęta przez hierarchów postawa: kto ma wiedzieć, jak tam było, ten wie, a wiernym nic do tego, wierni mają wierzyć (o, właśnie) naszemu gołosłownemu zapewnieniu. Dodajmy, że nowy prymas pozostanie nim i tak tylko przez trzy miesiące. Fakt, że polscy hierarchowie zdecydowali się na ten symboliczny przecież ingres, można wytłumaczyć tylko w jeden sposób. A mianowicie chęcią dobitnego powiedzenia wiernym: maul halten! Nie wam oceniać biskupów! Małczat' i słuchać grzecznie. Ilekroć w historii taka postawa brała w hierarchicznych gremiach górę nad nakazaną przez Chrystusa pokorą, tylekroć kończyło się to dla Kościoła fatalnie; niedawne afery pedofilskie na Zachodzie to tylko najnowsze, ale wcale nie najbardziej wstrząsające przykłady. To problem, oczywiście, dla tych, którzy się z Kościołem utożsamiają. Pozostałych rozbawić może fakt, że splot interesów, dość niskich zresztą, uczynił entuzjastami korporacyjnej postawy biskupów tych samych ludzi, którzy przez wiele lat chłostali ich za brak otwarcia i demokracji. PS. A tak strasznie poważnie: "To mówi Pan: biada złym pasterzom, którzy prowadzą do zguby owce mego pastwiska... Oto Ja zatroszczę się o nieprawość uczynków waszych". To nie ja, broń Boże. To prorok Jeremiasz. Rafał A. Ziemkiewicz