Otóż żył był sobie facet bardzo bogaty i bardzo stary. Od lat wiódł żywot wesoły, wygodny i wystawny, przepuszczając uciułane przez przodków zasoby i nie dbając o jutro, bo dzieci mu się mieć nie chciało - uznał to za zbyt kłopotliwe. Ale w pewnym momencie zaczęło mu się sypać zdrowie. Czuł się marniej i marniej, dolegliwości coraz bardziej odbierały mu przyjemność z prowadzenie wesołego trybu życia. Kto inny powiedziałby "starość nie radość", ale nasz bogacz za radą lekarzy znalazł remedium. Trzeba tylko − drobiazg − znaleźć chętnego, młodego dawcę, który będzie gotów regularnie oddawać mu swoją krew. Bogacz nagle więc przypomniał sobie o pewnym parobku, wobec rodziny którego zachował się kiedyś nader brzydko; powiedzmy, nie wnikając w szczegóły, że wskutek pewnych umów, które z nią zawarł i nie dotrzymał, rodzina ta na wiele lat popadła w wielką biedę. Teraz owemu wychowanemu w biedzie i przez to niezorientowanemu w rządzących światem zasadach parobkowi oznajmił, że przyszedł czas, by uregulować historyczne zaszłości. Zaprasza go do swojego bogatego pałacu, da mu zarobić, ba, obdaruje, pozwoli posmakować luksusów, których sam zażywa, mało tego −z bezinteresownej troski o przyszłość parobka i jego dobro pozwoli mu się podłączyć do specjalnej aparatury wzbogacającej krew. Tak, tyle zysków, a w zamian tylko wystarczy, żeby parobek dał się regularnie nakłuwać i odciągać sobie do wspólnego zbiornika trochę krwi, oczywiście dla swojego własnego dobra, bo ta krew przecież potem do niego wróci, i to wzbogacona. Parobek przyjął propozycję bogacza radośnie. Od paru lat mieszka, ubiera się i żre, jak nigdy wcześniej mu się nie zdarzało. I zupełnie nie rozumie, dlaczego robi się jakiś taki coraz słabszy, coraz bledszy, czemu go zaczyna strzykać i gnieść, gdzie nigdy wcześniej nie strzykało i nie gniotło. Ale ponieważ jest głupi, nie widzi związku między tym słabowaniem, a swą cudownie poprawioną przez milionera sytuacją. Chociaż... Ostatnio, gdy milioner mu zaczął opowiadać, jak jeszcze lepiej będzie się żyło parobkowi, gdy oprócz krwiobiegu zintegruje też z bogatym starcem niektóre swe narządy wewnętrzne, coś jakby pod czaszką zaczęło chłopu stykać. Wciąż jeszcze nie rozumie, co właściwie jest grane, ale zaczyna nabierać niejasnych podejrzeń... Tu się bajka kończy, wracamy do rzeczywistości, od której oczywiście − jak to z fantastyką bywa − ani na moment nie odeszliśmy. Naiwny parobek, który uwierzył, że bogacz chce go karmić, poić i obsypywać luksusami za darmo, z czystej bezinteresownej miłości, którą nagle z jakiegoś powodu zapałał, to my − a ten zdychający, wyniszczony rozpustą milioner to oczywiście tzw. stara Unia, a zwłaszcza najbogatsze europejskie mocarstwa. Na tym właśnie polegała transakcja rozszerzenia: kraje, które tak pogrążyły się w radosnej konsumpcji, że nagle okazały się tkwić w głębokim kryzysie demograficznym, postanowiły ściągnąć do siebie młode pokolenia ze zdradzonych niegdyś nikczemnie i oddanych pod władzę Stalina krajów europejskich. W tym z Polski. W zamian za dofinansowanie paru dróg, mostów i aquaparków oddaliśmy im dwa miliony młodych Polaków, których praca tworzy teraz dobrobyt Zachodu, a nie Polski. A te pieniądze, które w nas wpompowano, też nie były ze strony Unii filantropią − powiązane przecież z kredytami w zachodnich bankach, z zakupem określonych niemieckich czy francuskich dóbr i usług, czy wreszcie z dostosowaniem polskiej infrastruktury do ich interesów (np. budujemy tylko linie tranzytowe wschód-zachód, a połączeń północ-południe nie, bo te zagrażałyby zyskom niemieckich portów). Bez mała dziesięć lat temu, gdy decydowało się nasze członkostwo w Unii (już mi się na wymioty zbiera, gdy pomyślę, jaka to będzie za niecały rok feta), nawoływałem do głosowania za. Wcale tego nie żałuję − to, jak nas dziś traktuje Kreml z buta i manifestacyjnie wyciera Tuskiem podłogę, mimo naszego członkostwa w NATO i UE, powinno każdemu uświadamiać, co mogło nas czekać, gdyby granica Europy zapadła na Odrze nie na Bugu. Trzeba było wybrać mniejsze zło, nadal tak uważam. Ale muszę powiedzieć, że w najczarniejszych snach nie przewidziałem tak złego rozwoju wypadków. Ani tego, że Unia pójdzie tak daleko w kierunku dyktatu eurokracji, kontrolowanej przez rządy głównych mocarstw, ponadnarodowe korporacje i organizacje finansowe, i - w kwestiach ideologicznych - neobolszewckich maniaków po raz kolejny owładniętych żądzą "ruszenia z posad bryły świata", ani tego, że polska klasa polityczna okaże się tak nieudolna i sprzedajna, a polskie społeczeństwo tak naiwne i zdeprawowane. Wszystko, co mogło pójść źle, poszło jeszcze gorzej. Jeśli jedynym − jedynym, proszę zauważyć − czym potrafi zabiegać o poparcie Polaków szeroko pojęta władza, nie tylko ta polityczna, ale i ta nad dyskursem publicznym, jest obietnica pozyskiwania i dystrybuowania "środków unijnych", i jeśli wciąż jej to wystarcza, by pozostawać władzą, to znaczy, że obraz, jaki sobą przedstawiamy, jest obrazem nędzy i rozpaczy. Wyniesienie do rangi superresortu urzędu, który zajmuje się "absorbowaniem" jałmużny, przy jednoczesnym obniżeniu pozycji resortu finansów (trudno się oprzeć obawie, że mającym ułatwić przepchnięcie politycznej decyzji o rezygnacji z własnej waluty) jest znaczącym symbolem. Symbolem sprowadzania Polski przez samych Polaków do roli skundlonej, peryferyjnej kolonii. Kompletnie pogodzonej z myślą, że jest "brzydką panną bez posagu", że musi się godzić absolutnie na wszystko i cieszyć się z każdego rzuconego ochłapu. Od kolonii sowieckiej, jaką był PRL, przez typowe państwo postkolonialne, z powrotem do kolonii, tym razem głównie niemieckiej - taki jest bieg najnowszej historii polskiej. Najbardziej boli, że parobek z opowiedzianej na wstępie bajeczki wciąż jest z zafundowanego mu pobytu w pałacu milionera bardzo zadowolony. Wciąż mu się wydaje, że przyjmując jego łaskawość okazał się cwany. A niech tam nawet gospodarz podbiera mu te krwinki, których znaczenia dla swego organizmu parobek nie rozumie − grunt, że karmi i daje dach nad głową. I tu jest właśnie największe świństwo, jakie zrobił parobkowi europejski Dracula: nie powiedział mu, czy też tak mu to misternie zagmatwał, że tamten nie skojarzył, co swymi krzyżykami analfabety sygnuje, że te wszystkie luksusy były tylko na pewien czas, i że jeszcze będzie musiał je u pana odpracować. Winston Churchill skwitował politykę swych poprzedników sławną formułą: mieliście do wyboru wojnę i hańbę, wybraliście hańbę, a i tak będziecie mieć wojnę. Polacy mieli do wyboru: chronić swą suwerenność lub oddać ją w zamian za michę. Wybrali michę, a i tak tej michy mieć nie będą.