Frazesy o jakiejś "nowej energii", jaką ma następca Van Rompuya nadać Unii i integracji, są więc czystą retoryką i zaklinaniem rzeczywistości. Rolą przewodniczącego Rady Europejskiej jest organizowanie unijnych szczytów, zadbanie o agendę i słone paluszki na sali oraz uroczyste witanie przybyłych na spotkanie gości. I tyle. Nie przypadkiem głównym problemem, na którym się skupiła maksymalnie przecież Tuskowi życzliwa krajowa prasa, była jego angielszczyzna. Chyba nie najlepsza, skoro "prezydent" wolał się, wbrew przyjętemu zwyczajowi, nie spotkać z dziennikarzami. A nie mógł się wszak na inauguracji spodziewać pytań trudnych w sensie merytorycznym. Po prostu, łatwiej wygłosić w słabo sobie znanym języku przygotowane wcześniej przemówienie, trudniej w nim, bez wpadki, porozmawiać. Tak naprawdę żadnej "nowej energii" Unia nie potrzebuje, wystarczy jej ta, którą już w sobie znalazła. I nie jest to, wbrew propagandzie, żadne europejskie poczucie wspólnoty. Wręcz przeciwnie. Jest to energia, z jaką najsilniejsi gracze na kontynencie krzątają się wokół swoich interesów, i z jaką je załatwiają - kosztem słabszych i bardziej naiwnych uczestników "procesów integracyjnych". Rodzimy eurosceptycyzm ma tę słabość, że wśród owych graczy dostrzega tylko rządy silnych państw, zwłaszcza Niemiec. Rzutujemy w ten sposób na współczesną naszą pamięć o wieku XIX - rugach pruskich, hakacie, kulturkampfie. Tymczasem więcej byśmy rozumieli z tego, co się dzieje, gdybyśmy znali ówczesne doświadczenia krajów afrykańskich czy azjatyckich. Krajów, gdzie główną siłą ekspansji nie była polityczna wola wchłonięcia i zunifikowania z metropolią podbijanych ludów i terenów, tylko przede wszystkim ich ekonomiczne wyżyłowanie i podniesienie tą drogą stopy życiowej w metropolii. I gdzie brudną robotą zajmowały się prywatne kompanie, a państwa, z których pochodziły, dostarczały im tylko politycznej sankcji i niekiedy ingerowały, by złamać próby tubylczego oporu. Pozwalało to politykom europejskich mocarstw mówić przez wiele dziesięcioleci, a obywatelom - święcie wierzyć, że to nie żadna kolonizacja, tylko cywilizacja. Że białe imperia niosą półdzikim tubylcom wszystkie najwspanialsze zdobycze Europy: wartości, prawa, wyzwolenie z ucisku Żydów i Arabów organizujących handel niewolnikami, opiekę medyczną, edukację, nowoczesność... No, i w ogóle. W jednej z książek zachęcałem do obejrzenia filmu dokumentalnego rekonstruującego wiernie, z przechowanych w archiwach stenogramów, Konferencję Berlińską z 1885 roku (od tego czasu film pojawił się na jutubie, i to chyba nawet z woli właściciela praw autorskich). Jakże pięknie deklamowali jej uczestnicy o cywilizacyjnej misji, która jest jedynym powodem, dla którego podporządkowują sobie Afrykę! Jakże podobne było to piękne gadanie do dzisiejszego eurogadania! - z tą tylko różnicą, że wtedy cała retoryka opierała się na chrześcijaństwie, a dziś na coraz bardziej ortodoksyjnie formułowanym nauczaniu gejowsko-lesbijsko-klimatycznej rewolucji. W Berlinie sobie opowiadali przywódcy o dobrodziejstwach, jakie przyniesie zacofanym ludom nadzór Europejczyków, a za szczegóły odpowiadali już pracownicy kompanii handlowych, rozliczani z tego, ile im się udało z "cywilizowanych" ludów wycisnąć kasy. A kto w praktyce realizuje cywilizacyjną misję Unii Europejskiej? Mało komu chce się zaglądać w życiorysy nowo mianowanych członków Komisji Europejskiej, a warto, bo można się wtedy dowiedzieć, że co najmniej sześciu z nich to zawodowi lobbyści wielkich koncernów. Obecny komisarz ds. usług finansowych przez 30 lat załatwiał interesy banków i innych wielkich instytucji finansowych - najpierw w swoim kraju, a potem na skalę międzynarodową. Komisarz ds. klimatu to od lat lobbysta koncernów energetycznych, ds. nauki - były specjalista od fuzji i przejęć banku Goldman Sachs. Kilku innych załatwiało miliardowe zyski z unijnej kasy dla rozmaitych koncernów i konsorcjów, nierzadko wpływając w tym celu na unijne prawo. Co się zresztą zajmować drobiazgami - klinicznym produktem wysoko zorganizowanego dojenia konsumentów i podatników jest sam przewodniczący Komisji Jean Claude Juncker. Przez wiele lat był on premierem Luksemburga, patronując doprowadzanemu stopniowo przez ten kraj do mistrzostwa procederowi wyprowadzania miliardów spod opodatkowania rządów krajów, z których miliardy te pochodzą. Z Polski, przypomnę, w ostatnim roku wydojono legalnie, głównie dzięki knyfom w specjalnie do tego celu napisanym prawie luksemburskim, około 80 miliardów złotych. Wierzyć w to, że taka ekipa, z takim szefem, doznała jakiegoś nagłego oświecenia i będzie się od teraz kierować dobrem publicznym, sprawiedliwością i "europejską solidarnością", może tylko skończony euroidiota. Równie mądrze byłoby wierzyć, że George Klein - pierwowzór Kurtza z Conradowskiego "Jądra Ciemności" - pojechał do czarnych mieszkańców Konga z zamiarem niesienia im pomocy humanitarnej. Gdy Afrykanie buntowali się przeciwko "cywilizowaniu" ich przez białe kompanie handlowe, europejskie rządy przysyłały kanonierki, które brały pałacyk lokalnego kacyka na cel, ewentualnie, ale to z rzadka tylko było potrzebne, oddawały parę strzałów ostrzegawczych. Czasy się zmieniły, dziś rolę kanonierek pełnią europejskie dyrektywy. Pod pozorem norm ekologicznych, walki z ociepleniem klimatu czy innych równie wzniosłych spraw powodują one, że rodzima wytwórczość w krajach słabych musi ustępować przed lepszą, tańszą, masową produkcją starej Unii - głównie Niemiec. Tak, jak przed wiekami gospodarka Indii ustąpiła miejsca importowi produktów brytyjskich. I tak, jak w Afryce przodem posyłano misjonarzy, żeby łupiestwo miało odpowiednią sankcję ideologiczną, tak i Unia swych korporacyjnych cwaniaczków kryje za wrzaskliwymi ideologami, "wyzwalającymi" kobiety i mniejszości seksualne wziętych na celownik krajów. To akurat bardzo przydatna dla korporacji ideologia, bo promując - w istocie - nie żaden postęp tylko powrót do barbarzyństwa, niczym taran rozbija skutecznie społeczne więzi i wolę oporu białych murzynów ze środkowej Europy i Bałkanów. Nie tak to miało być, ale tak to wyszło - nic nowego pod słońcem. Mówi się o ideach, a w końcu okazuje się, że tak naprawdę ważna jest tylko kasa. Nowa jest może tylko bezczelność, z jaką stanowiska w Unii obejmują dziś ludzie niczego nie udający, od lat działający jawnie jako lobbyści i totumfaccy energetycznych czy finansowych globali. Widocznie uznali już, że wystarczy posadzić kogoś z "nowej Europy" na nic w praktyce nie znaczący stołek, by łupieni frajerzy myśleli, że są pełnoprawnymi gośćmi europejskiego bankietu, a nie podawanymi na nim daniami. Wydaje się, że jeśli chodzi o Polaków, to - przynajmniej na razie - mają rację.