Gdyby amerykańska eseistka dożyła dzisiejszych czasów, miałaby do zanalizowania kolejny tego rodzaju przypadek, równie śmieszno-straszny jak ten znakomicie opisywany przez nią splot zacietrzewienia i tępoty, który doprowadził do wybuchu I wojny światowej. Jest nim paranoja "ratowania Europy" poprzez "przyśpieszenie", względnie "zacieśnienie" integracji strefy euro. Na setki sposobów powtarzana jest przez polityków, publicystów i tzw. ekspertów, utrzymywanych z unijnych funduszy, mantra, iż tylko przyśpieszenie, zacieśnienie i pogłębienie może uratować wspólną walutę, a wspólną walutę ratować trzeba, bo bez niej rozpadnie się Unia, a jeśli rozpadnie się Unia, to będzie wojna. Dmie ten balon cała eurokracja i uzależnione od niej media; dmą też, i to już szczególnie groteskowe, nasze establisz-męty. Pan minister Sikorski postanowił - zgodnie z dotychczasową strategią tego rządu, którą określiłbym jako strategię "na prymuska" - wyskoczyć przed stado, by przez chwilę poudawać, że je prowadzi. Nasłodził więc Niemcom takich farmazonów, jakich oni sami wygłaszać nie mieli dotąd śmiałości. Niemcy, nie bójcie się wziąć Europy za kark i zaprowadzić w jej finansach swój ordnung - zawołał do niemieckiego hegemona z pozycji ubogiego krewnego, deklarując, że państwo polskie chętnie się temu dyktatowi podda. Przy okazji zaproponował połączenie urzędu przewodniczącego Komisji Europejskiej z urzędem przewodniczącego Rady Europejskiej, co miałoby niby dać Europie urząd o większym znaczeniu. Nie wiadomo, na jakiej zasadzie dodawanie zer miałoby dać coś więcej niż zero, bo przecież władza pana Barroso jest minimalna, a pana Van Rompuya całkowicie symboliczna. Taki hipotetyczny "barrompuy" nie byłby więc żadnym przywódcą, ale na pewno zażywałby większych niż ktokolwiek dotąd we Wspólnocie splendorów; chodziłaby za nim krok w krok eskorta nie sześciu, jak za Buzkiem, ale ze dwunastu woźnych. Osobiście sądzę, że łącząc wiernopoddańczy hołd dla Niemiec z tą propozycją minister Sikorski zdradził faktyczne motywy swego postępowania: idę o zakład, że nasza gorliwość europrymusika służy zabieganiu o wymarzoną przesiadkę do Brukseli dla Tuska, bo przecież nie ma wątpliwości, kto miałby być kandydatem na takiego fasadowego "lidera Europy", maskującego faktyczne rządy nad nią Berlina. Media krajowe, na czele z niezawodną w takich razach "Wyborczą", zrobiły wokół wystąpienia propagandę tak głupią, nadętą i tromtadracką, jakiej nie pamięta Polska od czasów sławnego "silni, zwarci i gotowi" i "nikt nam nie zrobi nic, bo z nami Śmigły Rydz". Polacy zasypani zostali bredniami o tym, jak to Sikorski "ustawił Europę", jak cały kontynent, a przynajmniej jego światła elita "mówi Sikorskim", i jak jeszcze ważniejsze okazały się dla Europy i świata o kilka dni późniejsze europrzemyślenia samego Tuska. Wystarczy przejrzeć zachodnie gazety i witryny internetowe, żeby sprawdzić, że jest to czysta propaganda, bez najmniejszego pokrycia. Jeśli ktoś w ogóle odnotował polskie zaloty, to Anglicy, i akurat w tonie krytycznym. Natomiast z nielicznych i powściągliwych reakcji niemieckich można wnosić, iż Sikorskiego odebrano tam analogicznie, jak swego czasu nie uzgodnione przez Gierka z Kremlem wpisanie wieczystej przyjaźni z ZSSR do konstytucji "prylu". Breżniew, jak twierdzą historycy, zamiast Gierka pogłaskać, kazał go wtedy opierdzielić za niepotrzebną nadgorliwość. Jak widać, podobieństwo Tuska do Gierka nie ogranicza się tylko do robienia długów i przykrywania rozkładu państwa propagandą sukcesu. Bo, poważnie rzecz biorąc, Sikorski i inni postulatorzy pruskiego drylu wpuszczają Niemców w kanał. Jest w tym wpuszczaniu logika - dzięki wspólnej walucie otworzyliście sobie biedniejsze kraje na swój eksport, zarobiliście na tym krocie, to teraz bądźcie konsekwentni i ratujcie dyscyplinę budżetową w strefie, nikt inny za was tego nie zrobi. Ale nie wiem wcale, czy argument "jak się powiedziało A i poszło na ekspansję gospodarczą, to teraz trzeba powiedzieć B i dopełnić kolonizacji także w sferze politycznej" przeważy w Berlinie nad zdrowym rozsądkiem. A co mówi - wróćmy do początku tego tekstu - zdrowy rozsądek? Zdrowy rozsądek, mimo uporczywego zagłuszania go jazgotem o "konieczności" przyśpieszenia i pogłębienia integracji, przypomina, że integracja europejska znalazła się na ścieżce jugosłowiańskiej, i wprowadzanie niemieckiego dyktatu, o który błagają rzesze utrzymanków wspólnotowego budżetu, oznaczałoby definitywne wejście na równię pochyłą. Tak, wbrew bredzeniu naszych i zachodnich polityków, to nie rozpad strefy euro grozi wojną - ale właśnie jej scentralizowanie musi do wojny, a co najmniej poważnych rozruchów, doprowadzić. Bo takie jednoczenie przez centralę, narzucającą swą jedynie słuszną wolę jednoczonym podmiotom, nieuchronnie prowadzi do narastania poczucia krzywdy i wzajemnych pretensji. Kto pamięta jeszcze czasy wspominanego wyżej pre-Tuska, potwierdzi, że wszyscy Polacy uważali wtedy, że nędza w naszych sklepach bierze się stąd, że "wszystko wywożą do ruskich". A z kolei ruscy żyli wtedy w przekonaniu, że przyczyną ich biedy jest Polska, którą muszą utrzymywać, i do której wywożone są wszystkie towary. Podobnie Serbowie uważali, że pasożytują na nich Chorwaci, a Chorwaci, że Serbowie... I tak dalej. W scentralizowanej strefie euro też by tak było, a im gorzej - tym bardziej. Ale ponad animozje wzajemne wybiłaby się oczywiście w niej narastająca niechęć do Niemców. Siedemdziesiąt lat to nie aż tak dużo, żeby sobie nagle małe narody nie przypomniały, że niemiecka skłonność do imperialnej ekspansji już dwa razy spowodowała wojnę, i nie doszły do wniosku, że za sprawą Unii Europejskiej i wspólnej waluty Niemcy zrealizowali wreszcie testament kajzera i Hitlera, osiągając kredytem to, czego tamtym nie udało się osiągnąć podbojem wojskowym. Zresztą w Europie, w której wszyscy krajowi namiestnicy tłumaczyliby swoim rodakom, że nie chcą ich tak łupić, ale muszą, bo Berlin kazał, niemiecka centrala musiałaby szybko zacząć tłuc ich po łapach, a potem po łbach, żeby powstrzymać zapędy do oszukiwania kontrolerów kreatywną księgowością i sabotowania poleceń. Mówiąc krótko, jeśli Niemcy chcą znowu ściągnąć na siebie nienawiść całej Europy, to pomysł, by brać w swoje ręce przyszłość strefy euro, jest świetny. Problem w tym, że Niemcy, jak dowiedli tego wielokrotnie w swej historii, mają ponadnormalną skłonność do ulegania paranoi i zbiorowemu szaleństwu. Nie można wykluczyć, iż dadzą się eurolizusom przekonać, że raz jeszcze spoczęło na nich oko Opatrzności (tym razem świeckiej, oczywiście), która wyznacza im rolę zbawców euro, Unii Europejskiej i całego świata. Ale, na szczęście, tym razem Niemcy nie są, jak za kajzera i Hitlera, "w sztosie", tylko w kryzysie demograficznym i w nastroju raczej dekadenckim. Interes gospodarczych elit, które zapewne gotowe są na wszystko, aby podtrzymać jeszcze przez czas jakiś stan pełnego otwarcia Europy na niemiecki eksport i kapitał, nie musi znaleźć zrozumienia niemieckich mas. A to one, ostatecznie, zadecydują. I, choć zapewne nasz salon nigdy w to nie uwierzy, nadskakiwania Tuska i jego chwalców nie będą miały na tę decyzję najmniejszego wpływu. Zdrowy rozsądek podpowiadałby, że ze wspólnej waluty trzeba się jak najszybciej wycofać. Była ona pomysłem szalonym, zrodzonym z "chciejstwa" ignorującego prawa rządzące gospodarką, i narzuconym dzięki sterowanemu obłędowi, w którym hurtem zdelegalizowano cały istotny dział ekonomii, czyli teorię optymalnego obszaru walutowego. Każdy dzień podtrzymywania tej fikcji powiększa rachunek, który przyjdzie w przyszłości zapłacić. No, ale oczywiście w obecnym stanie Europy i jej przywództwa nie ma fizycznej możliwości, by taką decyzję podjęto. Honor nie pozwala się wycofać, nie mówiąc o całej rozrośniętej eurokracji, o tłumach europasożytów, których w ostatnich dziesięcioleciach hodowano zresztą celowo, wierząc, że staną się siłą społeczną uniemożliwiającą cofnięcie jedynie słusznego procesu (tak, jak michnikowszczyzna wierzyła, że im więcej nakradnie nomenklatura, tym potężniejsze oparcie znajdą "reformy"). Z jednej strony - trzeba, z drugiej - nie można. Czy w takiej sytuacji da się znaleźć wyjście? Oczywiście. Jak wielokrotnie w historii, zwłaszcza Europy, wyjście się znajdzie i będzie nim - jak to ujął nasz wieszcz - "rajska dziedzina ułudy". To znaczy, stanie się, co się musi stać, ale Europa będzie intensywnie udawać, że stało się to, co się stać powinno. Tak jak Rzym Cezarów, który nie chciał stać się monarchią, choć musiał, więc wmawiał sobie i udawał, że wciąż pozostaje republiką rządzoną przez Senat. Osobiście więc wróżę - i jest to zresztą wariant stosunkowo najbardziej optymistyczny - że strefa euro formalnie zostanie scentralizowana, ale de facto się rozepnie. Będzie nadal jedna wspólna waluta, tylko różna w różnych krajach. Będzie euro niemieckie i euro greckie, i różne inne euro. Nieważne, jak tam sobie poradzą wynajęci fachowcy ze szczegółami, pewnie wszystkie owe euro połączy się jakimiś "korytarzami", systemami przeliczeń i parytetów, mniejsza o samą inżynierię finansową. Specjaliści od euroentuzjazmu będą w każdym razie krzyczeć, że wspólna waluta została uratowana i nadal się coraz bardziej integruje - a ktokolwiek zauważy, niczym ów chłopczyk z bajki o nagim królu, że przecież to już nie jest wcale jedna, wspólna waluta, zostanie przez nich wdeptany w błoto, wykpiony i obśmiany jako faszysta, negacjonista, oszołom i co tam jeszcze. Na szczęście bowiem, aby opisany przez Barbarę Tuchman mechanizm "szaleństwa władzy" mógł doprowadzić do prawdziwej tragedii, niezbędne jest nie tylko szaleństwo, ale i władza. Szaleństwa w Europie dziś mamy w bród, ale silnej władzy w niej, Bogu dzięki, nie widać, i nie wydaje się, żeby ktoś w najbliższym czasie mógł ją stworzyć. Rafał A. Ziemkiewicz