Gdybym kiedyś kaprysem losu objął w Polsce władzę to właśnie tak bym rozwiązał problem narkotyków. Narkotyki to zło, ale państwo nie jest w stanie zapobiec każdemu złu, zwłaszcza, jeśli nie wszyscy jego obywatele zgadzają się co do tej oceny. Świat to już przerobił, że zakazywanie narkotyków skutkuje rozkwitem przestępczości, mafii, korupcji, a klientów chętnych do finansowania narkotykowych karteli nigdy nie brakuje, bo nikt z nich nie wierzy, że mu to naprawdę zaszkodzi. Zamiast próbować ludziom robić dobrze wbrew nim samym, powinno się więc państwo raczej odwołać do poczucia odpowiedzialności. To znaczy, starać się owo poczucie w obywatelach, dziś dla ich własnego dobra ubezwłasnowolnianych, odbudować i działać tak, aby ktoś, kto chce zło wyrządzać samemu sobie, przynajmniej jak najmniej wyrządzał go innym. Mówiąc krótko: jeśli mimo ostrzeżeń chcesz się truć - pies cię trącał, jesteś dorosły, odpowiadasz za siebie. Ale nie wyciągaj potem łapy po cudze pieniądze na pokrycie kosztów twojego wolnego wyboru. Zdychaj pod płotem, jak sam tego chciałeś. Może cię jacyś zakonnicy z łaski wezmą do hospicjum (moim skromnym nie powinni, lepiej żeby cię w tym stanie można było pokazywać młodym jako pedagogiczny przykład), ale od świadczeń publicznych won. Nie ma żadnego uczciwego usprawiedliwienia dla faktu, że z moich (i innych podatników) pieniędzy finansuje się kolejne nieskuteczne próby zacerowania dziur, jakich sobie narobił w mózgu taki dajmy na to Tomasz Piątek. W kręgach społecznych, z których się wywodzę, przyjęło się mówić - kto pije i płaci, honoru nie traci. Niestety, dzisiejsza socjalistyczna mentalność ukształtowała się w etosie lumpowskim: jakby się tu na bankiecie życia nawalić nie płacąc, na krzywy ryj. I to właśnie trzeba zmienić: jesteś wolnym człowiekiem, panem swego losu, ale rachunki płacić musisz. Dlaczego mnie naszły te refleksje? Bo gdy opisanej powyżej normalności brakuje, państwo brnie w nierozwiązywalne nonsensy. Jednym z nich jest szeroko dziś dyskutowany problem "medycznej marihuany". Jeśli "medyczna marihuana" ma oznaczać przyznanie prawa do hodowania zioła "na własny użytek", przez osoby, którym uda się uzyskać od lekarza papier, że im to robi dobrze - to mamy do czynienia ze zwykła ściemą, taką, jaką była w czasach prohibicji w USA "medicinal whiskey" (zachorowalność na choroby, na które ten lek przysługiwał, wzrosła w ciągu kilku lat o 10 000%). Jeśli z kolei chodzi, jak oficjalnie tłumaczą zwolennicy ustawy o "medycznej marihuanie", o możliwość używania preparatów na bazie substancji czynnych pozyskiwanych z konopi indyjskich - to przecież taka możliwość istnieje bez żadnych specustaw. Na rynku leków są przecież preparaty syntetyzowane na bazie preparatów dużo bardziej zjadliwych, niż kannabinoidy, z morfiną na czele. Są ustawowe procedury sprawdzania, czy dany preparat pomaga, czy szkodzi, czy jest istotnie w terapii użyteczny, są procedury kontrolowania dystrybucji tych leków, które mogą być używane dla odurzania się - pewnie, jak wszystko w tym nieszczęsnym państwie, działają one źle, ale to powód, żeby je usprawnić, a nie żeby wymyślać nowe ustawy i otwierać furtkę dla bydlaków, gotowych dla kasy podrzucać zabójcze świństwo dzieciakom. A kiedy lekarze - dziś na przykład w jednej z gazet prezes Naczelnej Rady Lekarskiej - mówią, że skutki palenia "marychy" są dla zdrowia zwłaszcza młodych ludzi jak najgorsze, a zwykły susz żadnych medycznych właściwości nie ma, że "pomaga" tylko w takim sensie, w jakim, na przykład, papierosek uspokaja a kielonek poprawia nastrój, nie mam powodu im nie wierzyć. Tym bardziej, że lekarze zwykle powołują się na badania kliniczne, a zwolennicy "uprawy na własny użytek" na swoje mniemanie. Próbę zrobienia z marihuany problemu medycznego uważam więc za absurdalną od samego początku. Ale prawdziwego absurdu dodaje tej sprawie fakt, że żyjemy w takim państwie, jak żyjemy - państwie, które pozwoliłem sobie kiedyś nazwać "spuchniętym". To znaczy wprawdzie przerośniętym ponad granice absurdu i wciskającym się wszędzie, ale zarazem bezsilnym, bo nie będącym w stanie tych wszystkich swoich macek, zapuszczanych w każdą dziedzinę życia, kontrolować. Parę miesięcy temu dostałem paczkę marihuany w prezencie, ot, tak, tytułem żartu. Została kupiona w jednym z niezliczonych sklepów ze zdrową żywnością i jakby się kto pytał, jest to herbatka ziołowa. Za użytkowanie niezgodne z przeznaczeniem producent ani dystrybutor odpowiedzialności nie ponoszą. Nie próbowałem jej skręcać (parzyć zresztą też), ale na mój nos i oko to dokładnie ten sam susz, który pamiętam z czasów młodości - zresztą wielopalczasty liść na etykiecie "herbatki" nie pozostawia co do tego wątpliwości. Na bloku niedaleko mojego mieszkania od wielu miesięcy reklamuje się widocznym z daleka banerem firma oferująca "leczenie" konopiami indyjskimi. Baner wisi w samym środku miasta - no i co? No i nic. Znajomy lekarz, pediatra od prawie pół wieku, opowiada o stosach gówniarzy płci obojga zwożonych w stanie upadłości co nocy na ostry dyżur, którym nie jest w stanie pomóc, bo nie wie, co taki "zarzucił" i nie ma możliwości tego sprawdzić. Można tylko rzucić go gdzieś w kąt i obserwować - kojfnie czy dojdzie do siebie? Pytam znajomych policjantów i prawników, jakie są możliwości, żeby skończyć z dilerką, a przynajmniej jej masowością. Powiadają, że praktyczne żadne. Lepsi próbowali, wydali na to biliardy, i nic - dopóki narkotyki są zakazane, "przebicie" na nich jest takie, że zawsze znajdą się chętni do ryzyka, choćby nawet, jak w krajach azjatyckich, karać każdego złapanego dilera śmiercią. Ogólna niemożność - no bo przecież rozwiązanie sugerowane na wstępie każdy uzna za czystą fantastykę, a bez wyraźnego wydzielenia w społeczeństwie narkomana jako w pewnym sensie obywatela drugiej kategorii legalizacja przyniosłaby zapewne (choć nie jestem pewien) więcej zła niż pożytku. Więc zawsze sobie możemy od czasu do czasu pospierać się o "medyczną marihuanę". Nic z tego nie wyniknie, ale co se pogadamy, to nasze. Rafał Ziemkiewicz