Parlament RP może zrezygnować z części suwerenności na rzecz organizacji międzynarodowych, ale musi to uczynić większością konstytucyjną. Takiej większości Tusk w parlamencie nie ma, więc przegłosował sobie zupełnie bezprawnie, że przyjmie pakt większością zwykłą. Równie prawomocnie może sobie rządząca koalicja przegłosować, że Księżyc jest naszym terytorium zamorskim. To nie jest pierwszy akt złamania prawa, za który Tusk powinien zostać postawiony przed Trybunałem Stanu, ale z dotychczasowych najgrubszy. Coraz bardziej nie mogę się doczekać, aż telewizja pokaże tego pana w więziennym wdzianku snującego się po spacerniaku. On sam chyba też poczuł, nie wiem, tuż po tragedii w Smoleńsku czy nieco później, że, jak to śpiewano u Starszych Panów, "od tej chwili już do stryczka bliziuteńko jak przez sień". Ale i zareagował na tę bliskość podobnie jak bohater tej starej piosenki. Stąd wysyp kolejnych projektów rozmontowujących w Polsce elementarne wolności obywatelskie. Mamy "ustawę 1066", dającą legalne podstawy do ingerencji w Polsce, przeciwko polskim obywatelom, sił policyjnych, tajnych służb i nawet sił zbrojnych państw obcych. Jeśli po wejściu w życie tej haniebnej ustawy jakiś nowy Repnin zechce - tak jak przed pierwszym rozbiorem - porwać grupę opozycyjnych polityków czy publicystów na Syberię czy do odrestaurowanego w tym celu Dachau, będzie to zupełnie legalne. Jednocześnie pod pozorem walki z "mową nienawiści" rząd przepycha zapisy, które pozwolą mu cenzurować internet i bez wyroku sądowego blokować na czas nieokreślony dowolne strony i portale. Wszystko to typową dla rządzących cwaniaczków metodą - milczkiem, aneksami do z pozoru niewinnych nowelizacji, pod pretekstem "dostosowania do standardów unijnych". To "dostosowanie" w sprawie euro i paktu fiskalnego jest logiczną konsekwencją postawy, która jest samą istotą zjawiska zwanego Tuskiem: usilnego czerpania pożytków z władzy i kurczowego trzymania się jej, przy jednoczesnym unikaniu rządzenia i odpowiedzialności. Za spadającą na zbity pysk jakość usług publicznych przerzucił odpowiedzialność na samorządy - i "ruki swabodnyje". Przed wyjaśnianiem Smoleńska uciekł jak diabeł przed święconą wodą, oddając wszystko Rosji, wraz z pozycją międzynarodową Polski. Teraz pozostał mu do wykonania jeszcze myk ostatni - problem kosmicznych długów, jakie zaciągnął, przerzucić grecką metodą na Europę, oddając jej zarządzanie polską gospodarką, choćby za cenę poddania kraju całkowitej kolonizacji. I uciekać na jakąś europejską synekurę, byle dalej od tej "nienormalności", którą zawsze pogardzał. Gdyby współcześni Polacy zasługiwali na markę, jaką wyrobiły im poprzednie pokolenia, opinia publiczna wrzałaby już od dłuższego czasu. Ale opinii publicznej nie ma. Są media, które zamiast debaty o pakcie fiskalnym przez cały dzień pokazują proces celebrytki-dzieciobójczyni i szczują, a to na PiS, a to na narodowców, a to na kogo popadnie. I rozwodzą się nad męczeństwem: członków Krajowej Rady Radiofonii - znieważonych listownie, pani Holland - pokąsanej, być może omyłkowo, przez jedną z tuskowych kreatur oraz pani profesor Środy. No właśnie; zobaczmy, co wykonano na Uniwersytecie Warszawskim... Najpierw dziarska lewicowa młodzież, ta sama, która w latach stalinowskich zaszczuwała "reakcyjnych profesorów", a teraz z błogosławieństwem tzw. czynników oficjalnych zaszczuwa na Uniwersytecie Poznańskim naukowców broniących profesor Pawłowicz, zabroniła spotkania z narodowcami. Po prostu zakazała - pan rektor, czy kto tam, wystraszył się jej donosu do "Gazety Wyborczej" i zabronił Niezależnemu Zrzeszeniu Studentów organizacji spotkania, jednego z całego cyklu, na którym przywódcy rodzącego się i na szczęście rosnącego w siłę ruchu mogliby go przedstawić studentom. Jasna sprawa, że lewica, gazeta i być może władze uczelni nie przestraszyły się żadnego tam "upolitycznienia" ani tego, że narodowcy będą głosić antysemickie hasła, tylko właśnie wręcz przeciwnie - przestraszyły się, żeby studenci nie zobaczyli, że to wbrew propagandzie ludzie poważni, przyzwoici i mający na uzasadnienie swych postulatów merytoryczne argumenty. Takich narodowców pokazać nie wolno. Dlatego zamiast Winnickiego, Kowalskiego i Bosaka na UW zjawili się jacyś zamaskowani krzykacze, i to oni prezentowani są przez aparat agit-propu jako "narodowcy". Rzecz śmierdzi na kilometr prowokacją, i to niezbyt udolną. Nikt nigdy nie słyszał o żadnym "akademickim stronnictwie narodowym", wydaje się to czymś podobnym, jak - kto jeszcze pamięta? - "grupa narodowa GN-04", która swego czasu domagała się okupu od podwarszawskich stacji benzynowych. Krzykacze, tak doskonale odpowiadający na propagandowe potrzeby władzy i salonu, posługiwali się symbolem tzw. krzyża celtyckiego, który z symboliką polskich narodowców ma dokładnie tyle samo wspólnego co maski goryli. I chociaż wszyscy wiedzieli, że mają się pojawić w określonym czasie i miejscu przed przygotowanymi zawczasu kamerami, jakoś się wszyscy potem bez przeszkód rozbiegli i zniknęli jak sen jaki złoty albo jak ci osobnicy w mundurowych sortach, co wskoczyli do Marszu Niepodległości i zaczęli rzucać kamieniami w policjantów, a potem do nich dołączyli w pałowaniu uczestników manifestacji. Szkoda czasu zresztą na dociekania, czy to byli poprzebierani funkcjonariusze albo antifowcy, czy, co najbardziej prawdopodobne, stadionowi "pożyteczni idioci" skrzyknięci przez jakiegoś nowego Dominika Tarasa, czy może, jak pod krzyżem, alfonsi od "Niemca". Grunt, że się udało, salonowe media mają o czym histeryzować i z czego robić niusa. I każdy ma argument na potwierdzenie tego, co chciał. Pani Środa oskarża o sprawstwo tej napaści Tuska, Tusk wygraża, że trzeba przykręcić śrubę, bo jutro "zaczną bić", rzecznik PiS najeżdża na Ruch Narodowy jako na "dzielących prawicę" antysemitów, bęc wuja w czoło, i wcale właśnie nie jest wesoło. Jest coraz bardziej niewesoło właśnie. Wesołe są właściwie tylko zapewnienia pani rzeczniczki Uniwersytetu Warszawskiego, Korzekwy Anny: "zachęcamy do dyskusji, debaty, rozmów". Na miejscu wspomnianych panów: Winnickiego, Bosaka i Kowalskiego, których właśnie niedopuszczenie do debaty i rozmowy stanowiło zaczątek całej prowokacji, pękłbym ze śmiechu. Ciekawa rzecz: szukając jakichś śladów rozsądku w polskich mediach, zacząłem sobie słuchać rozmowy dwóch dziennikarzy spod ideowo przeciwstawnych znaków na niszowej antenie "Superstacja". Nazywa się to "ja panu nie przerywałem", i pokazuje, że jeśli prawicowość i lewicowość traktujemy jako przekonania, a nie lojalność partyjną, to wbrew stereotypowi Polacy o odmiennych poglądach mogą ze sobą sensownie i konstruktywnie rozmawiać. I że ich ocena coraz bardziej panoszącego się w naszym życiu publicznym draństwa musi być w zasadzie zgodna. Patrzcie państwo, czasy Tuska unieważniły w Polsce pojęcia lewicy i prawicy. Nie to nas dzieli. Dzieli nas to, czy masz rozum i odwagę, by się przeciwstawiać sitwom "właścicieli" III RP, czy ci ich brakuje. Rafał Ziemkiewicz