Co, nawiasem mówiąc, jeśli by się stało - to nie dlatego, że Koalicja i jej medialne wojska cokolwiek zdołały sensownego zrobić i kogokolwiek pozyskać, tylko że PiS popełnił kilka zasadniczych błędów, zniechęcających do niego jego "twardy" elektorat, i sam otworzył miejsce dla cokolwiek eklektycznego komitetu wyborczego "bardziej pisowscy niż PiS", nazwanego Konfederacją. To jedyny fenomen tej kampanii. Wydawało się, że Korwin-Braun-Liroy-Narodowcy (jeśli dobrze cytuję nazwę komitetu) skazani są na starcie albo-albo z Kukizem, że jedynym wyborczym habitatem, w którym znaleźć mogą poparcie, jest, mówiąc hasłowo, elektorat "antysystemowy". Tymczasem dostali oni do zagospodarowania emocje, które pozwoliły im przyciągnąć rozczarowanych PiS i chcących go w głosowaniu ukarać wyborców z samego "patriotyczno-smoleńskiego" hardkoru, dzięki któremu Kaczyński przetrwał osiem lat w opozycji i kilka kolejnych przegranych. Jak widać, w polityce, jak w życiu, nic nie jest dane raz na zawsze. W efekcie całkiem możliwe jest, że próg wyborczy przekroczą i Kukiz, i Konfederacja. Już sprawiło to, że Kukiz, przez kilka lat usilnie przez PiS zwalczany, lekceważony i publicznie upokarzany, szczególnie traktowaniem jego inicjatyw w Sejmie, nagle zaczyna być przez propagandę PiS dopieszczany i dowartościowywany. Co mu zresztą może raczej zaszkodzić niż pomóc, podobnie, jak próba zniszczenia przez tęże pisowską propagandę Konfederacji skutecznie ją wypromowała. Chyba przyjdzie się Komendantowi po wyborach przeprosić z Mastalerkiem i Hoffmanem. O Konfederacji sensowniej będzie jednak pisać po wyborach, mając w ręku twarde dane, a nie tylko prognozy i sondaże (które, en masse, zostały w tej kampanii do cna zdeprecjonowane i ośmieszone, nawiasem mówiąc). Natomiast wspomniana na początku klęska Koalicji Europejskiej jest przesądzona i pewna. Do tego stopnia, że, kto wie, za parę miesięcy kodziarze i lewacy będą musieli zaciskać zęby i głosować na Kaczyńskiego, przerażeni, że jeśli zabraknie mu kilku mandatów do samodzielnej większości będzie musiał dopuścić "faszystów" do współrządzenia. Grzegorz Schetyna określił co prawda oczekiwania Koalicji bardzo skromnie: bodaj o jeden procent i o jeden mandat więcej niż PiS. Ale trzeba jednak pamiętać, że PO, SLD i PSL, trzy główne siły tworzące ten sojusz, w poprzednich wyborach europejskich zdobyły połowę wszystkich głosów i zebrały ponad połowę mandatów - 28. A przecież do sojuszu włączono jeszcze Nowoczesną, Zielonych i kilka innych partyjek, które teoretycznie powinny były wnieść do wspólnego wyniku bodaj kilka procent. No i jeszcze oczekiwana była "premia za zjednoczenie"... Nie oszukujmy się, lista, której kandydaci mają zamiar rozejść w europarlamencie po czterech różnych frakcjach, lista sklecona całkowicie na użytek polityki krajowej, i to rozumianej w sposób krańcowo plemienny, to kuriozum na skalę całej Unii i zaprzeczenie "idei europejskiej". Jedynym usprawiedliwieniem dla takiego dziwoląga było oczekiwane wizerunkowe zmiażdżenie partii rządzącej przewagą kilkunastu czy nawet dwudziestu kilku procent. Miały w tym oczywiście pomóc oddane PO media, odkrywając afery niszczące wizerunek i reputację władzy - tylko, że afery albo okazały się "aferami", gazetowyborczym picem i w najmniejszym stopniu nie zadziałały, albo, tam, gdzie rzeczywiście PiS został na czymś przyłapany, zdołał się z zarzutami uporać, albo wreszcie zadziałało na jego rzecz przekonanie, że przy wszelkich znanych czy mogących jeszcze być ujawnionymi wadach władzy, opozycja nie mająca żadnej innej wizji niż "żeby znowu było jak było" nie stanowi dla niej żadnej alternatywy. Skichał się strajk nauczycieli, który miał wtrącić kraj w chaos, zapoczątkować licytację roszczeń i protestów kolejnych grup zawodowych, a nadzieje, że mocne nadwerężenie reputacji Kościoła przełoży się bezpośrednio i szybko na wynik wyborów, są zwykłym chciejstwem. Błędem najważniejszym było jednak co innego: samo przekonanie, że wystarczy połączyć partyjne szyldy, by nastąpiło arytmetyczne zsumowanie wyborczych słupków w jeden wielki słup, równy sumie składowych (pal już diabli te "premię za zjednoczenie"). Jak mogła opozycja w to uwierzyć - diabli wiedzą, bo naprawdę nigdy, nigdzie tak to nie działało. Wygląda na to, że intelektualne zaplecze "opozycji totalnej" tworzą mózgi kompletnie wyjałowione i bezpłodne, które wyżywają się w marzeniach o zemście , jaką będą się w przyszłości sycić nad pokonanym wrogiem, ale problemu, jak go pokonać, nie są w ogóle w stanie ogarnąć. Mnie to nie dziwi, od lat piszę tu o "urojeniu wyższościowym" upadłych elit III RP, i tym, jak uniemożliwia im to racjonalny ogląd rzeczywistości, nie mówiąc już o jej analizowaniu czy zmienianiu. Wystarczało przejrzeć badania opinii publicznej i wyniki wyborów, także tych uzupełniających, z ostatnich lat, by nie mieć wątpliwości, że istnieje spora grupa elektoratu zarazem antypisowskiego i nie chcącego poprzeć PO, przynajmniej dopóki partia ta nie dokona bodaj symbolicznego rachunku sumienia za osiem lat marnych rządów. Ten elektorat był wielką szansą Ryszarda Petru, ale temu ostatniemu kompletnie pomyliła się realna polityka z celebrytanieniem w studiach telewizyjnych, nieopatrznie dał się włączyć w schetynowską formułę "opozycji totalnej" jako słabszy partner (zapewne w zarozumiałym przekonaniu, że to on właśnie jest tym silniejszym) i wszystko stracił. To jednak nie znaczyło wcale, że antypisowski elektorat nie-PO zniknął i wystarczy połączyć literki partyjnych skrótów pod wspólny mianownik "precz z PiS" aby go połknąć. Ten elektorat poszukał sobie innego, alternatywnego antypisu - i znalazł go w partii Biedronia. Gdyby Biedroń tej partii nie założył - też by do Koalicji nie przeszedł, w ostateczności zostałby w domu. Błąd kolejny (jeden z bardzo wielu, naprawdę, długo by można je wyliczać): sukces Biedronia zinterpretowano jako sukces skrajnej lewicy. Nie ma jeszcze stosownych badań, ale zaryzykuję, opierając się na intuicji i doświadczeniu prawie 30 lat w branży, że Biedroń osiągnął popularność nie dzięki swojemu politycznemu homoseksualizmowi i lewicowości, ale - jak swego czasu w wyborach samorządowych w Słupsku - pomimo nich. Jeśli przez kilkadziesiąt lat wszelkiego rodzaju partie zielonych, inicjatywy feministyczne, globalistyczne i paleosocjalistyczne nie osiągały nigdy więcej niż jeden, trzy procent, to nie mógł kilkakrotnie większy popyt na nie urodzić się z dnia na dzień, i to nawet bez widocznego spadku notowań niszowego "Razem". Biedroń, jak sądzę, skupił wyborcze lotne piaski, elektorat zarazem niezadowolony i niemający określonych przekonań, szukający efektu nowości - ten sam, który przez chwilę miał Palikot, a w wyborach prezydenckich i krótko po nich Kukiz. W obrazie "Wiosny" dominują dziwadła z tęczowymi flagami, ale w jego mierzonym sondażami elektoracie większość stanowią takie panie, jak ta, która chciała go przed kamerami zaprosić po jednej z konwencji na obiad - wyborcy, którzy na tyle się polityką nie interesują, że wcześniej istnienia Biedronia nie zauważyli, więc uważają go za nową twarz, którym kojarzy się on z sympatycznym "panem Czesiem" ze starych telewizyjnych kabarecików i do których na razie nie dociera, jak płaskie, głupie i puste są wszystkie jego wypowiedzi. Jeśli "Wiosna" nie przekroczy progu, rozwieje się w kilka tygodni. Jeśli przekroczy, co wróżą sondaże (ja nie byłbym pewien, czy trafnie) to też z tego na dłuższą metę nic nie będzie. Lider ze swym partnerem wygrają cztery lata życia w luksusie i brylowania po całym świecie na papierach europarlamentarzystów, a w kraju ugrupowanie pójdzie nieuchronnie drogą Palikota, do tego samego, co jego ruch, kresu - rozpłynięcia się gdzieś na marginesie resztówki po PO. Swoje już w każdym razie Biedroń zrobił: zmusił Schetynę do skupienia się na walce o sympatię owych tęczowych dziwolągów, w wyobraźni podniesionych do rangi liczącej się części elektoratu, i tym samym odsunął Koalicję daleko od centrum. Jeszcze kilka lat temu mówił Schetyna w TVN24 (i nie tylko tam), że wygrać z PiS może tylko formacja, która rozwinie silne skrzydło konserwatywne i "przeprosi się" z Kościołem. Ten wywiad krąży ostatnio po internecie, niech go sobie przewodniczący PO przypomni... A może lepiej nie, bo może to przypłacić zdrowiem. Tak czy owak - głosy centrum zostały wskutek walki z "Wiosną" oddane walkowerem PiS, rekompensując mu straty na prawej flance. Realny spór polityczny przenosi się tym samym po części do wewnątrz partii rządzącej, coraz wyraźniej podzielonej na frakcje, trzymane w kupie tylko osobą i kultem Komendanta - a w pozostałej części na prawo od PiS. Do jesieni będzie coraz trudniej tego nie zauważać, a potem to już naprawdę się nie da.