Ktoś powinien usadzić w ławce panią premier, ministrów spraw zagranicznych i wewnętrznych, i "zbriefować" im, którzy szefowie bliskowschodnich państw bawili ostatnio w Moskwie i z czym, a do których poleciał z wizytą minister Ławrow, co z tego wynika, i po co Putin robi idiotę z Obamy, bombardując obozy szkoleniowe CIA oraz jej "demokratyczną opozycję" i jednocześnie zapewniając, że, bynajmniej, bombarduje właśnie dżihadystów, tak jak się umawiali. Do takiego celu mamy rządową instytucję zwaną Polskim Instytutem Spraw Międzynarodowych. Ale, jak doniosła prasa, w gorącym politycznie okresie ta instytucja została sparaliżowana sporem międzyfrakcyjnym wewnątrz PO. Premier od trzech miesięcy odmawia podpisania nominacji zwycięzcy konkursu na szefa tej instytucji, bo - podobno - dobry fachowiec, ale bezpartyjny albo, co gorsza, schetynowski. Minister nie widzi powodu, by konkurs unieważnić i wpuścić do firmy człowieka byłego prezydenta... Takie tam, jak to w politycznym stadzie - najważniejsze jest ustalenie hierarchii dziobania, Polska musi poczekać. Dzisiejsze gazety przynoszą z kolei informację o żałosnym końcu "solennie" obiecanych przez Ewę Kopacz ustaw o działalności gospodarczej i o kredytach frankowych. Obie trafią do kosza, bo wprawdzie tu akurat PO była w stanie dogadać się sama ze sobą, ale z koalicyjnym PSL - już nie. Z zalewu godnych uwagi informacji - a jest tego, że nawet zawodowiec nie nadąża: tu Komorowski obrobił na odchodne Pałac, tu minister edukacji negocjuje z ministrem zdrowia drożdżówki, ówdzie premier, która chwaliła się zatrudnianiem internetowych hejterów przewodzi antyhejterskiej kampanii, a Sejm funduje sobie nowe logo za 12 tysięcy euro; przepony nie starcza, żeby to wszystko należycie obśmiać - wybieram te właśnie, bo wynika z nich coś ważnego dla wyboru, którego musimy dokonać za trzy tygodnie. Owoż wynika z niego, że PO nie potrafi współpracować nie tylko z wywodzącym się z przeciwnego obozu Prezydentem, co bardzo hałaśliwie demonstruje od chwili objęcia przez niego urzędu, i nie tylko z opozycją, na którą najeżdża Ewa Kopacz przy każdej możliwej okazji, nawet tak niestosownej, jak otwarcie Muzeum Katyńskiego. PO nie ma także zdolności kooperacji nawet z koalicjantem, uważanym w politycznym światku za wyjątkowo przewidywalnego - daj PSL-owi stołek, a poprzez wszystko, co trzeba. Ba - nie ma już nawet zdolności kooperacji sama ze sobą, w obrębie zwalczających się frakcji. Żenada z PISM nie jest żadnym wypadkiem przy pracy, ale logicznym skutkiem przyjętych priorytetów. PO już wie, że przegrała wybory, i już się z tym pogodziła. Coś tam jeszcze stara się, żeby utrzymać przy sobie resztki antypisowskiego elektoratu, i żeby je zmobilizować do pójścia na wybory (bo z sondaży wynika, że to właśnie jej wyborcy najbardziej są skłonni zostać w domach) - ale nie to jest najważniejsze. Najważniejsze jest, żeby Ewa utrzymała się po przegranych wyborach na stanowisku p.o. przewodniczącej PO, żeby spacyfikowała nastroje w oblężonej twierdzy i we względnym porządku przekazała ją Donaldowi, gdy ten wróci w 2017 roku z Brukseli. Dlatego właśnie wycięcie wewnątrzpartyjnej opozycji, rozmnożenie na urzędach "psiapsiółek" i oparcie się na totalnie oddanych premier "misiach", choćby stanowiących niegdyś sztandarowe postaci demonizowanej "IV Rzeczpospolitej", jest "na aktualnym etapie" ważniejsze niż cokolwiek innego. A po wyborach, bez względu na ich wynik, będzie jeszcze ważniejsze. Wtedy dopiero zacznie się bunt dociśniętych do ściany schetynowców i spółdzielców tudzież ich dorzynanie. Na myśl, że spełniłoby się ostatnie marzenie Żakowskich, Lisów i innych ikon "dziennikarstwa" III RP, i w przyszłym Sejmie PiS zabrakłoby do samodzielnej większości kilku mandatów, a PO udałoby się zmontować koalicję strachu wszystkich jak leci przeciwko Prezydentowi, PiS i zmianom, powinny nam chodzić ciarki po plecach. Cóż by to był za niewiarygodny polityczny bardak, co za korupcyjne targowisko i jaka ogólna niemożność wszystkiego, łatwo sobie wyobrazić. I to akurat w momencie, kiedy historia naprawdę przyspieszyła i nie można już będzie, jak przez siedem lat rządów Tuska, ograniczać się do beztroskiego przejadania unijnych dotacji i zaciąganych kredytów, odkładania wszystkiego na później i straszenia Kaczyńskim. Nie jest dobrze, sam o tym pisałem wielokrotnie, gdy jedna partia ma wszystko i nikt jej nie kontroluje. Zwłaszcza teraz, gdy PO - wszystko inne jej się nie udało, ale to tak - stworzyła i rozbudowała system nieformalnych trzymań za mordę, kieszeń i nie powiem za co jeszcze mediów, teoretycznie niezależnych instytucji oraz całej administracji, i Kaczyńskiemu pozostaje tylko przejąć gotowy już quasiputinizm po Tusku, jakby wkładał rękę w rękawiczkę. Ale jak widać od paru miesięcy, alternatywą dla pełnych, niekontrolowanych rządów PiS jest rozpierducha. Kolejne miesiące podsrywania - nie da się tego inaczej nazwać - Prezydenta III RP przy każdej możliwej i niemożliwej okazji, a zwłaszcza wtedy, kiedy jest za granicą i załatwia jakieś ważne dla Polski sprawy. Kolejne miesiące rujnujących państwo partyjnych układanek i przekupywania koalicjantów stanowiskami i kontraktami dla zblatowanych "biznesmenów". A i tak w końcu to wszystko - to znaczy ta wymarzona przez kulące się z lęku przed "zemstą Kaczyńskiego" zaplecze władzy i jej presstytutki "kordonowa koalicja blokująca powrót PiS do władzy" - skończyć się przecież musi po kilku, kilkunastu miesiącach chaosu przesileniem i przyspieszonymi wyborami, które wtedy już PiS wygra większością konstytucyjną. PO zmarnowała szansę, jaką było odejście Tuska, na oczyszczenie się, wewnętrzną reformę, odzyskanie sprawności. Jest zdeprawowana, zdegenerowana, bezsilna, brnie w fatalną politykę personalną, agresję, cementowanie żelaznego elektoratu demonstracyjną pogardą dla większości Polaków i gierkowskie pośmiewiska w rodzaju drożdżówek czy objazdowego rządu. Nie wyobrażam sobie niczego gorszego niż pozostawienie jej, w jakiejkolwiek koalicji, przy wpływach. I nie chciałbym bardzo, żeby się miało okazać, że mi A.D. 2015 zabrakło wyobraźni.