Jak dowiedziałem się z wywiadu z Janem Rokitą w tygodnika "Uważam Rze", cała sprawa zaczęła się bowiem od przemycenia przez rząd Tuska tej umowy do unijnego prawa pośród różnych umów regulujących szczegóły europejskiego importu i eksportu, co stało się na posiedzeniu unijnej Komisji ds. Rolnictwa i Rybołówstwa (!) 16 grudnia 2011 r. Na tym posiedzeniu unijni dygnitarze niewysokiego szczebla parafowali kilkadziesiąt ustaleń dotyczących handlu Europy z resztą świata małżami, dorszami i środkami chemicznymi etc., więc kiedy polski rząd wetknął pomiędzy nie w ostatniej chwili jeszcze jedną, z pozoru podobną umowę - przypominam, że w samym ACTA kwestie dotyczące praw autorskich zostały doczepione do z pozoru normalnego traktatu handlowego - przyjęli ją hurtem, bez czytania. W końcu obowiązek sprawdzenia czy w porozumieniu nie ma czegoś "trefnego" spoczywał na prezydującym. Warto podkreślić, że ACTA nie znalazły się w pakiecie wskutek rutynowej procedury. Nie było to tak, że czekało w kolejce i akurat podczas tego posiedzenia się doczekało. Polski rząd przyspieszył sprawę, korzystając z uprawnień, jakie mu dawała kończąca się prezydencja. Ta informacja naprawdę zasługuje na wyłuskanie jej ze zwałów newsowego kitu, produkowanego codziennie przez całodobowe stacje radiowo-telewizyjne i różne pararządowe "wprostweeki". Zwróćmy uwagę na kilka jej aspektów. Po pierwsze - ukradkowy sposób działania, bardzo charakterystyczny dla tej ekipy. Także w kraju wszystkie śmierdzące pomysły władzy w ostatnich pięciu latach próbowano przemycić do ustawodawstwa cichcem, podstępem, poprawką dopisaną ukradkiem do ustawy o w ogóle czymś innym, najczęściej pod pozorem "dostosowywania do prawa unijnego". To nic, że powiększanie uprawnień służb specjalnych do inwigilowania obywateli, cenzura internetu, nakładanie na dostarczycieli usług telekomunikacyjnych obowiązku ustawowego szpiegowania klientów etc. nie tylko nie były przez Unię wymagane, ale wręcz godziły w jej normy. "Dostosowanie do norm unijnych" to było i pewnie nadal jest hasło sprawiające, że posłowie, posłusznie przegłosowują przyjęcie tysiącktóregoś kolejnego kilkusetstronicowego dokumentu, nawet nie próbując się z nimi zapoznać. Po drugie - równie typowy dla tego towarzystwa cynizm w okłamywaniu obywateli. Pamiętacie jeszcze państwo argument rządu, dla którego przyjęcie ACTA miało być bezdyskusyjne? Bo jakoby przyjęły go już wszystkie państwa UE. A tymczasem inne państwa umowę wstępnie przyjęły, bo właśnie rząd polski im ten kwit na posiedzeniu ministrów rolnictwa i rybołówstwa podłożył. Po trzecie - kulisy pojawienia się na stole ACTA pozwalają też zrozumieć gwałtowną rejteradę Tuska w tej sprawie. Dlaczego w poniedziałek potrząsał pięścią, że nie ustąpi przed naciskiem rozpuszczonych darmochą internetowych złodziei, a w środę łasił się do internautów i przepraszał za swój błąd? Przyjęło się uważać, że przestraszyły go protesty, może nie tyle ich skala - w sprawie telewizji "Trwam" wyszło na ulicę bodaj dziesięciokrotnie więcej ludzi bez widocznego efektu - ale fakt, że buntuje mu się jego polityczno-marketingowy target. Co bardziej uważni obserwatorzy widzą w tym obłudną próbę ugłaskania i przeczekania zirytowanych internautów; niech się ucieszą i rozejdą do domów, za parę tygodni o ACTA zapomną, a tymczasem status prawny umowy i tak się nie zmienia; w części obowiązuje, w części wejdzie potem automatem, chyba że zostanie ona zablokowana przez rządy zachodnie. Tymczasem wszystko wskazuje na to, że kiedy unijne potęgi zorientowały się, jakie śmierdzące jajo podłożyła im prezydująca Polska (nie tylko u nas internauci wykazali się czujnością), to po prostu nasz premier został opierdzielony przez tych, na zadowoleniu których naprawdę mu zależy. Przecież działa on wyłącznie w perspektywie roku 2014, kiedy to będzie miał szansę przeskoczyć na unijny urząd; wszystko w jego postępowaniu poświęcone jest dotrwaniu do tej daty (także rzekoma "reforma" emerytur, wbrew propagandzie, nie służy przyszłym emeryturom, bo tych i tak nie będzie, tylko doniesieniu do wspomnianej daty dobrych ratingów, żeby piramida długu publicznego nie zawaliła się przedwcześnie). Najciekawsze oczywiście są w tej sprawie pytania, na które nie znamy odpowiedzi. ACTA to umowa lobbowana bardzo mocno przez amerykańskie koncerny rozrywkowe, które po narzuceniu światu swojego sposobu myślenia o autorskich prawach majątkowych obiecują sobie grube miliardy. Amerykańskie koncerny mają tu oczywiście wsparcie amerykańskiej dyplomacji. Kto więc stał w ostatecznym rozrachunku za "domniemanym" (he, he) lobbingiem na polski rząd, aby wpuścił umowę w unijne prawodawstwo, można się domyślać. Ale jakim sposobem i z kim konkretnie to załatwiano? Kanałami politycznymi czy po prostu na rympał, łapówą? Tak czy owak, nie wydaje się możliwe, żeby Tusk o sprawie nie wiedział i jej nie aprobował. Skorzystajcie państwo z tej okazji, że w propagandowej osłonie działań Tuska i jego dworu zrobiła się na chwilę szczelina, przez którą można zajrzeć za kulisy "prac" (cudzysłów, bo niewiele to ma wspólnego z tradycyjnym pojmowaniem pracy) naszego rządu. Widok jest równie nieładny jak ten, który odsłonił się na chwilę po kłótni pomiędzy bohaterami afery Rywina, ale jeszcze groźniejszy. Tu już bowiem widzimy handlowanie prawem nie tylko z miejscowymi mafiozami, ale i z wpływowymi ośrodkami zagranicznymi, od czego już tylko krok do przedrozbiorowego jurgieltu a la Adam Łodzia Poniński. Kołacze mi się po głowie czytana w dzieciństwie bajeczka - nie sprawdzę teraz, czy była to jakaś przeróbka z La Fontaine'a, czy autorski pomysł Ludwika Jerzego Kerna - o małym króliczku, który zobaczył koguta. Kogut, jak to kogut, piał, gulgotał, stroszył się, przyprawił więc króliczka o atak strachu. I w tym strachu króliczek znalazł sobie obrońcę w osobie lisa. Bo lis, jak to lis, był uśmiechnięty, spokojny, bardzo przestraszonemu współczuł i obiecał pomóc. A potem, jak to lis, ukręcił mu łeb i zeżarł. Bardzo, bardzo przypomina to bajkę o Kaczorze, Donaldzie i głupim polskim wyborcy. Rafał A. Ziemkiewicz