Balcerowicz uparcie krytykuje rząd, straszy długiem publicznym (który, wszyscy "ludzie rozumni" przecież wiedzą, mamy najmniejszy w Unii i niczemu on nie zagraża), domaga się jakichś reform i wolnego rynku. Jest więc pisowcem jak w pysk strzelił, podobnie zresztą jak profesorowie Krzysztof Rybiński i Stanisław Gomułka, i w ogóle prawie wszyscy polscy ekonomiści - poza Jackiem Rostowskim i Michałem Bonim. Dla mnie to pewna drobna satysfakcja osobista. Latami musiałem znosić ataki ludzi nie pojmujących, jak to można ganić Michnika, a chwalić Balcerowicza. U nas poglądy polityczne, jak w promocji w supermarkecie, media sprzedają w pakietach. Balcerowicz, Michnik, jak zresztą i Tusk, są w jednym pakiecie, Kaczyński, Macierewicz i na przykład Jurek w drugim, i prostym organizmom nie mieści się w głowach, że można odróżniać konkretne polityczne sprawy, problemy, mieć poglądy własne, nie pakietowe, a już to, co jest sensem normalności - że się jest za albo przeciw jakiejś sprawie, a nie osobie, to już w ogóle do nich nie dociera. Tak, niestety, jest - kiedy się próbuje wprowadzić demokrację na kompletnym ugorze, wiele lat musi upłynąć, zanim dotrze do przeżuwaczy, czym się ona różni od wojny plemion, w jakiej się wychowali i do jakiej przywykli. Nawet nie dość, że to do nich nie dociera, ale jeszcze strasznie ich wścieka, bo wymaga, żeby zaczęli myśleć, a to znacznie trudniejsze niż tylko drzeć ryj na widok totemów. Teraz więc Balcerowicz jest w tej konfuzji, w jaką mnie - nieświadomie, oczywiście - przez wiele lat wpędzał. Ale bardziej niż ta drobna satysfakcja cieszy mnie, że pozostaje konsekwentny i w przeciwieństwie do wielu nie zapomina dla potrzeb poprawności o swoich poglądach. Trzeba bowiem powiedzieć, że takiego koncertu służalstwa i dwulicowości w polskich, z przeproszeniem, elitach, nie było od dawna. Ludzie, którzy zawsze byli za wolnym rynkiem, stali się zajadłymi etatystami, ludzie, którzy zachwalali prawa obywatelskie, zachwalają "działanie na granicy prawa", ludzie, którzy całe życie walczyli o wolność badań naukowych, przykładają rękę do niszczenia IPN i gnojenia niepokornych historyków, a tacy, którzy walczyli o wolność słowa i prawo głoszenia opozycyjnych poglądów - na potęgę kłamią, manipulują i tępią w mediach niezależność. Wszystko to dlatego, żeby być po stronie "swoich", bo inaczej przyjdą "oni". A, rzecz zasadnicza, pojęcia "swoich" i "obcych" definiowane są na sposób plemienny, by nie rzec mafijny, nie mający nic wspólnego z polityką. Jeśli ważne jest, kto nasz, a kto nie nasz - to nie jest ważne, co robi. To znaczy, wszystko, co robi nasz, jest dobre, a co robi nie nasz, złe. Jeśli Kaczyński mówił o "łże-elitach", a Ziobro wyrokował o winie doktora G. zaraz po jego pokazowym zatrzymaniu, to było straszne, okropne, zagrażało wolności etc. Kiedy Tusk pluje się na jednogłośnie krytykujących go ekonomistów i zapowiada, że właściciel sklepów z dopalaczami "na sto procent wyląduje w więzieniu", to jest przez tych samych hipokrytów całowany po wszystkim, co im do ucałowania wskaże. Cieszy, że Balcerowicz pozostaje jednym z nielicznych przykładów konsekwencji i za to, za co krytykował jego poprzedników, ma dość ikry, by krytykować także obecnego pic-premiera. Salon ma z tym pewien problem i stara się go rozwiązać, formatując niegdysiejszego "ojca polskich reform" na starą, nudną ciotkę, która ze swej kanapy poucza młode panienki, żeby dbały o cnotę, bo sobie życie zmarnują. Ciotkę, oczywiście, szanujemy, ale - my przecież teraz mamy takie pigułki, nie będziemy jej tłumaczyć szczegółów, w każdym razie nie stanie się nic. Otóż to, co powtarza w różnych mediach Balcerowicz, nie jest ciotczynym zrzędzeniem. Wbrew zakłamującym także jego, jak i wszystko zresztą, mediom, które Andrzej Wajda określił jako "popierające nas", nie chodzi tu nawet o horrendalne długi Tuska i ich ciężar. Te długi to też tylko objaw. Chodzi o to, w czyim interesie rządzi tak naprawdę Tusk. Otóż nie w interesie ogółu, narodu (którym to słowem zresztą w ogóle jego plemię się strasznie brzydzi), nie w interesie "klasy średniej", która pod jego rządami słabnie i niknie. Nie kieruje się troską o przyszłość, co otwarcie oznajmił - ale i z "żyjących tu i teraz" interesuje go, czego już otwarcie nie mówi, zadowolenie tylko pewnych grup - tych, które są ważne dla utrzymania władzy. Z tego punktu widzenia są oczywiście grupy ważne i ważniejsze. A najważniejszą, w systemie neofeudalnej biurokracji, jest szeroko rozumiana warstwa urzędnicza. Postkomunistyczni mandaryni, mnożący się licznie, spleceni więzami powinowactwa i siecią wzajemnych przysług pomiędzy sobą nawzajem i swoją klientelą. Nie jest prawdziwy stereotyp, jakoby Tusk nie reformował, bo grozi to niezadowoleniem wyborców i spadkiem sondaży. Ani to nieprawda, że wyborcy zawsze karzą za reformy ("niech państwo przykład z Wielkiej Brytaniji biorą!"), ani to, że Tuskowi tak zależy na sondażowych słupkach. Tusk nie reformuje, bo jakakolwiek reforma to cios w kastę mandaryńską. A na jej niezadowolenie pozwolić sobie nie może. Jego Platforma tyle ma już wspólnego z "reformami" III RP, co naftalina z dopalaczem. Jest związkiem ludzi żyjących z władzy i rosnących na władzy, związkiem bezwzględnych wyzyskiwaczy, dojących na wszelkie sposoby oduraczonych poddanych państwa-molocha. I tylko interes tej rozrośniętej warstwy próżniaczej oraz jej licznej klienteli reprezentuje i ma na względzie. Otóż powtarzając w kółko: rynek, mniej ingerencji państwa, mniej urzędników, mniej przepisów, wskazuje Balcerowicz sedno problemu. Bo od tego, zależy los Polski. Tymczasem jedynym programem populistycznej zgrai, połączonej jedynie interesami splecionymi z władzą i prosperującym dzięki niej biznesem, także medialnym, jest nie stawianie pomników. To się mieści w "filozofii rządu", którego jedyne sukcesy to to, czego nie zrobił. Nie próbował "stymulować gospodarki" po kryzysie i nie kupił szczepionek na grypę, które faktycznie okazały się niepotrzebne. Także obietnica, że póki PO rządzi, Lech Kaczyński nie będzie miał pomnika, wydaje się wiarygodna. Tylko że to jedyna wiarygodna obietnica tej ekipy. I niczego więcej już się po niej nie można spodziewać. No, można jeszcze tylko mieć pełną lęku nadzieję, że wchodząc w tak głęboką symbiozę z kastą mandaryńską do tego stopnia zrośnie się z nią, że ktokolwiek przejmie władzę - niestety, prawdopodobnie dopiero po jakiejś iście argentyńskiej katastrofie - czy będzie to zakon PiS, czy jakaś junta wojskowa, będzie musiał większość urzędniczych latyfundiów zlikwidować, zamiast je przejmować. Nawet jeśli nie będzie mądry i zatroskany o Polskę, tylko po prostu dlatego, że nie będzie miał dość swoich ludzi do obsadzenia i kontrolowania tak szerokich struktur, a dotychczasowi, platformiani mandaryni, pozostawieni przy wpływach, wbiliby mu nóż w plecy. I kiedy to przyjdzie, okaże się, że stary, nudny Balcerowicz znowu jest jak znalazł. Rafał Ziemkiewicz Podyskutuj na forum: Co rząd powinien zrobić aby uniknąć katastrofy finansów?