"Gdybym był gęgacz, gęgacz jak się patrzy / Z małpią zręcznością wdrapałbym się na krzyż / Ale pluszowy, bo to ważne przecie / Wisieć na krzyżu, który cię nie gniecie / Z krzyża bym rzucał okrzyki rozpaczy / Tak jak to bywa zwyczajem gęgaczy"... - napisał Szpotański. Trudno o celniejsze podsumowanie, co jest istotą bycia salonowym autorytetem. Po pierwsze - "rzucać okrzyki rozpaczy". Po drugie - eksponować, jak się przy tym strasznie cierpi, jak się jest umęczonym przez ciemny motłoch za swą intelektualną wyższość, za postępowość jedynie słuszną i za śmiałość łamania różnych tabu. Żądza zdobycia męczeńskiej palmy, choćby z najbardziej tandetnego plastiku, jest tak silna, że aż niektórym odbiera do cna rozum. Bo przecież, na bok odkładając kwestię uczciwości, trzeba kompletnie zgłupieć, by ogłaszać światu, że się zostało oblanym kwasem przez faszystę wznoszącego prawicowe okrzyki i nie przewidzieć, iż po takich opowieściach wydobyte zostanie nagranie z monitoringu, a ślady "brunatnej substancji" trafią do policyjnego laboratorium. I znakiem tego szybko okaże się, że nikt mitomana nie oblał, tylko jakiś gostek czymś w niego psiknął, pewnie gazem pieprzowym, i uciekł bez słowa. Co charakterystyczne i najbardziej żałosne - faktu, iż celebryta zrobił z siebie pajaca, nikt w jego środowisku jakby nie zauważył. Nadal publicznie występuje, mądrzy się, rozdaje w "Polityce" kabotyńskie klapsy i szturchańce, i nikt z "towarzystwa" mu kompromitacji nie wypomina. Można z cieńszej rury. Taki na przykład Jan Hartman, zakała polskiej profesury, na co dzień bluzgający bez umiaru i starający się na wszelkie sposoby znieważyć jak najwięcej ludzi jak najdotkliwiej, chwali się, że dostaje "tysiące" listów, których autorzy nazywają go Żydem i każą się wynosić do Izraela. Tak można sobie ględzić bezkarnie, tego nikt nie zweryfikuje. Inna sprawa, że męczeństwo korespondencyjne wielkiej mocy nie ma. Teraz już taka moda, że co drugi bubek na salonach upaja się opowieściami, jak to strasznie jest lżony, i prawie każdy twierdzi, że ubliżają mu właśnie od Żydów. Tak jak kiedyś baby w maglu o czarnej wołdze, tak dziś ludzie władzy opowiadają sobie o jakimś tajemniczym "prawdziwym Polaku" względnie "patriocie" (w towarzystwie to są obelgi, stąd też, nawiasem, trudno zrozumieć, czemu niektórzy dopatrzyli się sensacji w tym, że Michnik nazwał publicznie "prawdziwym polskim patriotą" Kaczyńskiego), który zaczaja się na ulicy i ubliża od Żydów względnie pedałów, nie szanując autorytetu. "Prawdziwy Polak" z tych quasi-seksualnych fantazji o byciu lżonym w jednym ręku trzyma transparent popierający Telewizję Trwam, w drugim znaczek PiS, a trzecią owija wokół szyi faszystowski szalik. Ostatnio objawił się w ciemnym zaułku (jak zwykle bez świadków) nawet byłemu ministrowi Boniemu, wobec którego antysemicka insynuacja, zgódźmy się, brzmi wyjątkowo groteskowo - można Żydom różne rzeczy przypisywać, ale żaden przedstawiciel tego narodu nie doprowadziłby powierzonej mu firmy do takiej katastrofy, jak wspomniany minister cyfryzację. Patriotyczno-pisowsko-kibolsko-moherowy prześladowca często nie ogranicza się do repertuaru judaistyczno-homoseksualnego, ale dołącza też tzw. groźby karalne w stylu ministra Sienkiewicza: "dopadniemy cię", "załatwimy się z takimi" etc. Wprawia to wyznających traumatyczne przeżycia autorytetów w dodatkowy szok. Literat Głowacki wskutek takiego przykrego doznania popełnił, jak się zdaje, całą książkę, łącząc bezprzykładną napaść na swą osobę z wielkim dziełem, o pisaniu którego wspomnianą książkę napisał. Ale to i tak nic wobec stopnia zastraszenia, jakiemu uległ Jan Klata wraz z całym zespołem krakowskiego Starego Teatru. Jak wyznał reżyser-awangardysta, po tym, jak grupa kilkunastu osób okrzykami przerwała mu przedstawienie i "wokół teatru rozpętano bezprzykładną nagonkę", i on, i cały w ogóle zespół są tak "zastraszeni", że "nie wiedzą, czego się spodziewać". Czego się tak zastraszeni boją? Że ktoś znowu przyjdzie i powie im, że "sztuka" polegająca na lataniu po scenie z gołymi tyłkami i udawaniu, że się kopuluje z dekoracją, jest gie warta? To niby sami tego, dojąc państwowe dotacje, nie wiedzą? Nie muszę oczywiście dodawać, że reżyser Klata zwierzył się, iż ktoś, nie wiadomo kto, naubliżał mu... tak, zgadli państwo, od Żydów! Ale, doceńmy, w swoim pluszowym męczeństwie umieścił Klata element oryginalny - mianowicie, że przez tę straszliwą nagonkę, jaką na niego urządził bliżej nie skonkretyzowany element prawicowy, "niektórzy mylą go z Macierewiczem". Nie wiem, co artysta chciał przez to powiedzieć, ale jestem pod wrażeniem. Przypadek zastraszonego Klaty jest wyjątkowo śmieszny, bo oto o palmę męczeńską z tytułu braku powszechnej akceptacji ubiega się artysta skandalista. Skandal w sztuce rzecz odwieczna, ale zawsze było tak, że się robiło skandal po to, by ludzi sprowokować do ostrej reakcji. A prowokacja wtedy jest udana, jak ktoś wyrazi sprzeciw. Tak podpowiada elementarny zdrowy rozsądek, aleć establiszmęty III RP wymyśliły po nowemu: prowokacja ma być przyjmowana z entuzjazmem. Miara entuzjazmu dla chama obmacującego krucyfiks ma być miarą europeizacji i dopuszczenia do tutejszych kolonialnych elit. Kogo to nie zachwyca, tego zgodne media i elity moralnie potępią wysyłając na śmietnik historii. Jeśli ktoś robi z siebie przegiętą ciotę i kręci ludziom przed oczami zadkiem, wyszydzając ich świętości, to niech się nie dziwi, że budzi niechęć, wstręt, a czasem i agresję. Jeśli się bezczelnie, niby to "tymczasowo", stara optycznie przytłumić Kościół bijącym w oczy jak pomniki krasnoj armii symbolem kulturowego podboju, to niech się nie dziwi, kiedy ten symbol idzie z dymem. Chce ktoś prowokować, to niech ma potem odwagę przyjąć sukces tych prowokacji. Oczywiście, nie jestem naiwny i nie wierzę w dobrą wolę tych wszystkich pluszowych męczenników. Tak samo jak przed laty, tylko z drugiej strony, zabrała się za nas sprawna maszyneria, która właśnie taki sposób indoktrynacji Polaków i prania im tradycjonalistycznych mózgów zaplanowała: nieustannie prowokować, dogryzać, obrażać, by kiedy wreszcie prowokacja się uda i ktoś zareaguje choćby odrobinę ostrzej, wpadać na Polaków z całą propagandową potęgą, robiąc z prowokatorów ofiary, a z zaatakowanych - nietolerancyjnych oprawców. I ten właśnie sposób działania idealnie pasuje do mentalność "gęgaczy", która się od czasów Szpotańskiego nic nie zmieniła. Warto może przypomnieć starą opowieść o pasterzu, który z nudów czy dla żartu zabawiał się robieniem fałszywych alarmów, że wilki idą. Potem, kiedy wilki naprawdę przyszły, nikt już na jego krzyki nie zwrócił uwagi i z dowcipnisia zostały tylko kierpce. Pajacowanie w stylu Wojewódzkiego, Hartmana czy artystów skandalistów prowadzi prostą drogą do tego, że gdy któryś z nieustannie szarganych Polaków nie wytrzyma i zrobi coś naprawdę nieprzyjemnego, nikt już wrzasków "gęgaczy" nie będzie słuchał, nie mówiąc o ujęciu się za nimi i pomocy. Rafał Ziemkiewicz