Szalenie dumna ze swego sukcesu ABW wytropiła szaleńca dzięki tak koronkowej robocie operacyjnej, że to on sam rozpisywał się w internecie o swych terrorystycznych planach i szukał wspólników do ich realizacji. Siatka terrorystyczna, jaką założył, okazała się składać z funkcjonariuszy. Za wszystkim stał jakiś tajemniczy osobnik, który miał niedoszłego terrorystę inspirować, i prokuratura oraz ABW podobno wiedzą, kto to jest, ale jego danych osobnych nie ujawnią, tak samo jak danych członków grupy terrorystycznej pod przykryciem - co nasuwa oczywiste podejrzenie, że z tych samych przyczyn, to znaczy, że ów tajemniczy "inspirator" także był z ABW. Okazało się też, że "bzdurabomber" był pod najściślejszym nadzorem służb, otoczony zewsząd agentami, od mniej więcej roku. Ale prokuratura mimo to nie jest w stanie wyjaśnić, dlaczego zdecydowała się na zatrzymanie i nagłośnienie sprawy (a każdy pijarowiec przyzna, że dramaturgię budowano umiejętnie) akurat w chwili, gdy policyjna prowokacja w Święto Niepodległości rozgrzała nastroje, w powietrzu fruwają najcięższe oskarżenia, wezwania do delegalizacji organizacji opozycyjnych i do represjonowania wrogów władzy bez oglądania się na obowiązujące prawo, a w obozie władzy weszła w fazę decydującą walka o kompetencje prokuratury i służb. Wszystkie te okoliczności zagłuszane są młóconą w kółko frazą, że zagrożenie mogło być jak najbardziej realne. To osobna sprawa - wariat może narobić krwawego bigosu, zdarzało się to w najlepiej nawet dbających o swe bezpieczeństwo krajach świata. Inna sprawa, że tym bardziej warto zwrócić uwagę na dziennikarską prowokację "Super Expressu", który dzień po całej sensacji wysłał do Sejmu faceta z wielkim plecakiem pełnym pozorowanego trotylu, a ten bez żadnych przepustek przez cały dzień szwendał się w newralgicznych okolicach, wielokrotnie "wysadzając" cały parlament z kretesem, i nikt go nie zaszczycił uwagą. Nie tak dawno któraś z gazet - bodaj czy nie ten sam "Superak" - udowodniła empirycznie, że gdyby ktoś na przykład chciał z podwarszawskiego lotniska rąbnąć awionetkę i polatać nad stolicą, rozpylając dowolne substancje, zrobiłby to nie tylko bez przeszkód, ale może nawet nie zauważony. Gdyby Bruno K., zamiast o swych krwawych fantazjach rozprawiać na forach internetowych, próbował je zrealizować, mogłoby być naprawdę kiepsko. Ale zasadność operacji to jedno, a sposób jej propagandowego wykorzystania - drugie. I ta druga sprawa wyraźnie cuchnie. Przyznają to nawet zajadle prorządowe media, niekiedy okazując naprawdę budującą, na tle ich zwyczajowego ujadania, powściągliwość w zapisywaniu bzdurabombera do PiS (jego internetowe wpisy na temat Kaczyńskiego mówią zresztą coś wręcz przeciwnego, ale gdyby taki był esemesowy "przekaz dnia", to by nie przeszkadzało). Ta powściągliwość sama w sobie jest znacząca. Może odpalenie sprawy należy uważać za przejaw wewnętrznych, koteryjnych walk w obozie władzy, a nie za kolejny ruch w propagandowej ofensywie, mającej na celu przygotowanie gruntu pod szykowane bezprawne działania przeciwko opozycji, wolności słowa i zgromadzeń? Bo co do tego, że są szykowane przeciwko nam drastyczne posunięcia, nie mam wątpliwości - Tusk za dobrze wie, że każdy, kto po nim obejmie władzę, choćby to był wcale nie Kaczyński, a dajmy na to Cimoszewicz, wsadzi go do więzienia. Wsadzi, bo jest za co, i bo po prostu będzie musiał. Widać dobrze tę świadomość zarówno w wysiłkach lidera PO, by przez putinowskie ograniczanie wolności obywatelskich, zastraszenie niepokornych i kombinowanie przy ordynacji zabezpieczyć się przed utratą wpływów, jak i w determinacji, z jaką rządząca sitwa zabiega o zagraniczną protekcję na obu geopolitycznych kierunkach. Niemniej, gdyby upozorowanie zamachu władzy na samą siebie było sztuczką Tuska, zapewne zostałoby przygotowane lepiej, a dyrygenci propagandowej orkiestry zadbaliby, aby zagrała ona równo i na jedną nutę. A wyraźnie się pogubiła i ugrzęzła w dysonansach. Hipoteza o wykorzystaniu trzymanego od dawna w pogotowiu bzdurabombera do wewnętrznych walk o wpływy pomiędzy rządem, prokuraturą i służbami wydaje się więc bardziej prawdopodobna. Hipoteza taka rodzi oczywiście pytanie: jeśli prokuratura i służby w coś sobie pogrywają, to dlaczego tak marnie? Dlaczego znowu sobie strzeliły w policzek, z punktu grzęznąc w matactwach? Przecież to one same wybrały dzień odpalenia sensacji o udaremnionym zamachu, miały czas przygotować bardziej spójną narrację. Być może dlatego, dochodzę do wniosku, że tylko ludzie nie znający się na rzeczy, żyjący w poprzedniej epoce, uważają to za potrzebne. Prawdziwi fachowcy być może odkryli już, że także i "narracje", o których modnie się zrobiło mówić parę lat temu, już są anachronizmem? Weszliśmy chyba w nową epokę w masowej komunikacji i manipulacji, w epokę, która obywa się bez narracyjnego ciągu przyczynowo-skutkowego, w której liczy się sam wstrząs, sam jednorazowy "event". Polityką zaczynają rządzić te same prawa, co kinematografią, gdzie o wszystkim decyduje "weekend otwarcia", bo w następnym tygodniu będzie już tyle jeszcze nowszych filmów, że o dzisiejszych nikt nie wspomni? Coraz bardziej mam takie wrażenie, że "żółty pasek" jest zarazem początkiem i końcem sprawy. I nawet jeśli to, co wbił widzom w głowy, nie zostanie w następnych dniach potwierdzone, ba, wręcz zostanie zdementowane, nikt już nie zwróci na to uwagi. To znaczy, "nikt" w kategoriach rządzących polityką, w kategoriach milionów. Jacyś tam staroświeccy szczególarze zwrócą uwagę, że kolejny sukces kolejnego unijnego szczytu, otrąbiony triumfalnie i ogłuszająco, w istocie jest więcej niż wątpliwy. Że te miliardy, których zwycięskie wydarcie Brukseli z gardła świętowano przez kilka dni we wszystkich dziennikach i komentarzach, po cichutku obłożono tak skonstruowanymi warunkami, że je zobaczymy tam samo, jak przysłowiowa świnia własny ogon. Że obwieszczenie urbi et orbi, iż żadnego trotylu na pewno nie było, pozostaje w dramatycznej sprzeczności ze szczegółowymi wyjaśnieniami, z których wynika, że jednak było coś, co trotyl bardzo przypomina i co "wymaga szczegółowych badań"... Zauważą to, powiadam, ludzie, którzy śledzą wydarzenia, starają się porównywać przekazy dochodzące do nich z różnych źródeł. Ale ilu takich jest? Większość, zagoniona, zasypana natłokiem obrazów, niusów i emocji, ledwie odnotuje. Trotyl? A, mówili, że nie było, i że się Kaczyński ośmieszył. Zamach? A, mówiono, że był. I tyle. No, może jeśli ktoś zdoła wyprodukować kolejny żółty pasek, że nie było, odniesie to jakiś skutek. Ale generalnie, raz ogłoszona na żółtych paskach informacja w najmniejszym stopniu potem nie potwierdzona, czy wręcz zdementowana, i tak odnosi taki sam skutek, jakby dane zdarzenie rzeczywiście miało miejsce. Rafał Ziemkiewicz