Ale jest dla polskiej gospodarki i polskiego konsumenta coś bardziej szkodliwego od parabanków - to są banki bez przedrostka "para". Te właśnie wielkie, światowe, posługujące się znanym na całym świecie logo i za ciężkie pieniądze zatrudniające do swej reklamy znanych aktorów oraz celebrytów. Nie wynika to z faktu, że pracują w nich, czy też kierują nimi, źli ludzie. Ludzie jak ludzie, starają się po prostu zarobić na życie czy też - na poziomie egzekutiwów z zarządów i rad nadzorczych - na kolejnego gulfstreama. Taka jest po prostu logika działania w kraju kolonizowanym. Nie po to kompania środkowoafrykańska wysyłała w "jądro ciemności" kongijskiego buszu utalentowanego pana Kurtza, żeby Murzynów oświecał, uczył moralności i cywilizacji (choć tak to właśnie współcześnie przedstawiano), tylko po to, żeby maksymalizował jej zyski. Wielkie światowe grupy finansowe także, gdy kolejne rządy III RP, uzależnione jak alkoholik od "przychodów z prywatyzacji", wyprzedawały bez oglądania się na długofalowe konsekwencję lokalne banki polskie, powykupywały je nie po to, żeby bogacić Polaków, tylko swoich udziałowców i menedżerów. Państwu się może wydawać, że skoro nie ma już banków polskich - bo nawet ten, który się nazywa "Polski", jest w istocie włoski - to przynajmniej możemy się czuć pewniej. No bo takie wielkie, światowe banczysko lepiej gwarantuje nasze oszczędności niż dawny bank krajowy. To przekonanie wynika z nieznajomości faktu, iż wszystkie te banki, z którymi mamy do czynienia, zarejestrowane są jako osobne, polskie spółki z o.o. i odpowiadają tylko do wysokości aktywów posiadanych w Polsce. Więc jeśli wyszłyby im straty, to tych strat macierzysty global nie pokryje. Co innego z zyskami. Jeśli lokalna, polska ekspozytura banku osiąga zysk - co od lat ma miejsce, bo ogólna prosperity napędzona unijnymi dotacjami i zadłużaniem się kraju przyniosła owoce także, a może nawet przede wszystkim, bankom - to ten zysk jest transferowany do centrali. Oburzy się ktoś z grona znawców, że skądże znowu, takie transfery są przez polskie prawo i nasz nadzór bankowy zakazane. Odpowiem na to, żeby takie głodne kawałki opowiadał w "Gazecie Wyborczej" albo u Lisa. Zagraniczne koncerny - nie tylko bankowe - mają dziesiątki sposobów na to, żeby te lokalne zakazy obejść szerokim łukiem i nasz nadzór może je tylko zgodnie z prawem pocałować. Może mi ktoś wierzyć albo nie, ale nie po to zatrudniają one tylu polskich byłych ministrów i wiceministrów, żeby ci pilnowali szacunku dla miejscowego prawa i przestrzegania go, tylko wręcz przeciwnie. Zresztą te sposoby są bardzo prymitywne, jak w mordę dał - i równie skuteczne. Weźmy najprostszy. Polski oddział banku używa znaku firmowego swej światowej, macierzystej firmy. Przecież nie za darmo! Taki znak to kosztowna sprawa. Jak kosztowna? To już tajemnica handlowa. Powiedzmy, że bardzo. Tak bardzo, że ogromną część swego obrotu lokalna spółka-córka płaci corocznie za użyczenie brendu i loga swojej spółce matce tytułem opłaty za prawo ich wykorzystywania. Uważacie państwo, to nie jest zysk, od którego by musiał bank zapłacić miejscowym białym czarnuchom podatek - to jest koszt, od podstawy opodatkowania odliczany. A na jednym logo się nie kończy! Opowiadał mi były pracownik pewnej wielkiej firmy telekomunikacyjnej, ongiś państwowej, dziś "sprywatyzowanej" na rzecz koncernu zachodnioeuropejskiego (żeby było śmieszniej, też zresztą państwowego, tylko należącego do tamtejszego państwa), że za samo "użyczanie" przypominającego kolorową glizdę znaczka koncernu umieszczanego na korespondencji do klientów płaci ta firma swej zagranicznej centrali kilkadziesiąt milionów rocznie! Przewały dokonywane są najzupełniej bezczelnie, choćby w formie tzw. rebrandingu. Każdy wie, że zasiedziały na rynku znak firmowy to skarb. Choćby taki "Ludwik" - w ogóle go nie trzeba reklamować, a i tak ma większość rynku. Ludzie się przyzwyczajają. A tymczasem firmy, które wcześniej wydawały miliony na promocje lokalnej marki, nagle wydają kolejne miliony na promocje marki firmy-matki, nic polskiemu konsumentowi nie mówiącej, za przejęcie której na dodatek muszą tej firmie-matce odprowadzić dziesiątki, jeśli nie setki milionów. Dlaczego? No, zgadnij kotku - jak to zwykł był pisać Kisiel.