Potem z każdą kolejną książką Tokarczuk pisała coraz lepiej i coraz mniej ciekawie, tworząc polskojęzyczne kopie ("lokalizacje", mówiąc koszmarnym żargonem telewizyjnych "formatów") latynoamerykańskiego realizmu magicznego sprzed pół wieku, coraz bardziej na dodatek skażone politpoprawnością i różnymi genderami. Miałem wrażenie, że szkodzi jej życie w literackim półświatku, nie dość, że silnie lewicującym, to dodatkowo poddanym presji współczesnej "akcji AB" prowadzonej przez naszych najlepszych sojuszników zza Odry. Przepraszam, jeśli kogoś razi to porównanie. Akcja "pacyfikowania" polskiej inteligencji, jako elementu nieuleczalnie antygermańskiego i podburzającego warstwy niższe przeciwko niemieckiej dominacji, za czasów okupacji prowadzona była oczywiście krańcowo odmiennymi środkami niż obecnie. Tak innymi, jak inne były narodowo-socjalistyczne Niemcy Hitlera, opierające swą ekspansję na przemocy, zbrodni i pogardzie dla "podludzi", od liberalno-demokratycznych Niemiec współczesnych, opierających swą misję cywilizacyjną na pieniądzu i bardzo uprzejmym okazywaniu podludziom, że jako społeczeństwo światłe i tolerancyjne nie mówimy im wprost, kto jest powołany do prowadzenia Europy i świata oraz zarządzania ich pracą, ale sami to powinni wiedzieć. Innymi słowy, to nie Niemcy mają nam uświadamiać, że jesteśmy dzikusami, którzy muszą się poddać procesowi ucywilizowania przez bratnie mocarstwo, że z czegokolwiek czuliśmy się kiedykolwiek dumni, to w istocie syf, wstyd i hańba, że musimy w sobie zmienić wszystko, żeby się nadać do Europy. To mają nam uświadamiać nasze własne, krajowe elity. I właśnie "współczesną akcją AB" nazwałem hodowanie elit odpowiednich do tego wielkiego eurowyzwania. Między innymi - pisarzy. Od lat przecież nie jest żadną tajemnicą, że polscy pisarze - ci okadzani w tzw. wiodących mediach, nominowani do nagród i stypendiów - żyją z grantów niemieckich, dotowanych przekładów, felietonów dla niemieckiej prasy, nagród literackich niemieckich miast. I stosownie do tego zaczynają myśleć. Nie umiem wyjaśnić horrendalnych głupstw, która publicznie powiedziała Olga Tokarczuk, inaczej niż właśnie przesiąknięciem przez nią tym utrzymywanym za "europejskie" (bo tak ładniej się je nazywa) pieniądze światkiem, w którym takie "mądrości" mają charakter obiegowy, wypowiadane są na co dzień, uchodząc za dowód bystrości umysłu i niezawisłości sądów. Oczywiście, ta Polska jest nie do przyjęcia, jest ciemna, wstrętna, dusi nas! - i w ramach jej przezwyciężania w sobie powinniśmy napisać jej inną, stosowną do jej ciemnoty i odpowiednio haniebną historię. Z bzdurami o rzekomym polskim kolonializmie polemizowałem już tyle razy, że aż się boję znudzić czytelnika. Przepraszam, że powtórzę jeszcze raz: proszę mi pokazać w dziejach Anglii, Francji czy Niemiec jakiś ród Makongo czy Badaśbaśwarów, wywodzący się z lokalnych kacyków w koloniach, który by trząsł tamtymi krajami tak, jak Polską trzęśli Radziwiłowie, Sapiehowie czy Wiśniowieccy, który by obalał królów i sam do tronu aspirował. Zrośnięcie się Korony z Litwą było procesem zupełnie innym niż podporządkowanie sobie przez Białych krain afrykańskich czy Indii, procesem, w którym lokalne elity krajów włączonych na równych prawach do Rzeczypospolitej grały ogromną rolę, a spolonizowały się przy tym same, bo oznaczało to dla nich awans i nabycie praw obywatelskich, jakich wcześniej nie znały. Można, oczywiście, nazywać pańszczyznę niewolnictwem, ale w takim razie nie mniejszym niewolnictwem jest i system dzisiejszy, i każda korporacja w nie mniejszym stopniu jest właścicielem niewolników niż dawny szlachcic - to, że od dybów i bata skuteczniejszym sposobem trzymanie ich w niewoli jest kredyt bankowy, to tylko różnica techniczna. Nie mówiąc już o tym, że i pan, i chłop byli przeważnie Polakami, i w różnych okresach z pogardą dla "chama" przeplatała się i bronowicka fascynacja nim... Ale nie o fakty i nie o historię tu chodzi. Tokarczuk podłożyła się nie tylko tym, których jej słowa zabolały - jeszcze bardziej podłożyła się salonowi, który znalazł w niej świetny materiał na męczennicę, niby to po to, by ją bronić i męczeństwu współczuć, ale w istocie - by jej użyć w swej wiecznej wojnie. To dlatego właśnie ta prasowa czołówka o "hejcie", bynajmniej nie po to, by "hejt" ustał, ale by wzrósł. Mdli mnie już od tego słowa i gęgania, jakie od pewnego czasu wzbudza, zwłaszcza w środowisku, które od ćwierć wieku buduje swe poczucie wyższości na okazywaniu pogardy i nienawiści "polskiemu ciemnogrodowi". Oczywiście, internet pełen jest hejtu. Nie mniej niż całe nasze życie, rozmowy w kolejkach i biurach czy w radiu Tok FM. Wzajemna nieżyczliwość łatwo przechodząca w nienawiść to smutna, postkolonialna normalność i nie ma osoby publicznej, która nie byłaby oblewana pomyjami. Gdybym chciał, też mógłbym cytować w nieskończoność obelgi, pomówienia i groźby karalne, które się o mnie rozpowszechnia, tylko że ja jestem mężczyzną, a nie miękkim kuźniarkiem czy hołdyskiem, i jojczyć nad sobą nie potrafię. Ale proszę zwrócić uwagę na taki fakt: krytyka, jaka spadła na pisarkę, i obelgi pod jej adresem to, tak na oko, jedna dziesiąta tego, co można było w necie znaleźć o córce Ewy Kopacz po jej wyznaniu, że jak wygra PiS to ona ucieka do Kanady. A jej jakoś "Wyborcza" nie broni, nie składa donosów do prokuratury, nie uruchamia całej propagandowej maszyny. Bo przypadek Olgi Tokarczuk jest propagandowo nośniejszy. Z jednej strony - biedna kobieta, pisarka, sama łagodność (nikt z nią samą na czele nie weźmie oczywiście pod uwagę, że na przykład polscy patrioci też mają swą wrażliwość, które swą głupią wypowiedzią podeptała), z drugiej - "skrajni nacjonaliści", groźni, ciemni i pełni nienawiści. To jest ulubiona gra salonu, którego organem jest "Wyborcza". Najpierw Polaków z pozycji "oświeconej elity" uderzyć, tak, żeby ich zabolało, napluć między oczy, poszargać świętości, by sprowokować do jakiejś gwałtownej reakcji - i wtedy kłuć swych oświeconych w oczy poczuciem krzywdy, jaka im się dzieje. Patrzcie: ta polska ciemnota was nienawidzi, nazywa "wykształciuchami", hejtuje! Musicie się trzymać nas, bo inaczej zginęliście! Bęc wuja w czoło i jest wesoło! Akurat na swoje nieszczęście w roli wuja dała się obsadzić Olga Tokarczuk. Nie mam wrażenia, by się w tej roli dobrze czuła - gdyby tak było, już by zapowiadano wielki wywiad z nią w weekendowej "Wyborczej". Ale co zrobić, tresowanie "polskiego ciemnogrodu" wymaga ofiar. Taką samą strategię stosuje państwo islamskie. Zarzynać chrześcijan i wpuszczać filmiki z tego do internetu, niszczyć bezcenne zabytki i w ogóle robić wszystko, żeby biały świat znienawidził islam i każdego muzułmanina z osobna. Tylko w taki sposób mogą najwierniejsi - w swym przekonaniu - wyznawcy Mahometa przejąć zarządzanie nad islamem jako całością. Michnikowszczyzna od ćwierć wieku stosuje ten sam mechanizm, żeby objąć rząd dusz nad polską inteligencją. Z dużymi sukcesami, jeśli mierzyć je stopniem obecnego wyobcowania tzw. intelektualistów od społeczeństwa i stopniem wzajemnej nienawiści, jaką kolejnymi grossami udało się pomiędzy "elitą III RP" a coraz większą częścią społeczeństwa wzbudzić. Zasada jest w istocie równie stara, jak "dziel i rządź", jak "niech nienawidzą, byleby się bali" albo "pieniądze nie śmierdzą". Po prostu, jedna z odwiecznych socjotechnik, przy użyciu których zarządzają ludzkim pogłowiem ci, którzy mają się za lepszych, mądrzejszych czy z jakichkolwiek innych powodów do zarządzania nim predestynowani. Tu i teraz, gdy salon chwilowo nie walczy o zwycięstwo, a tylko o przetrwanie, o zbudowanie antypisowskiej twierdzy i obwarowanie jej strachem i nienawiścią wobec zwycięskiej "tamtej" Polski, ta socjotechnika staje się szczególnie użyteczna. Szkoda, że jej ofiarą pada wrażliwa i utalentowana kobieta. Sorry Winnetou, sukces nigdy nie uchodzi bezkarnie.