Natomiast na tym tutaj łez padole zdarzyć się może co najwyżej, że ktoś przyzwoity przetrwa jakimś cudem historyczne katastrofy, w których równie przyzwoitych jak on, a może nawet i przyzwoitszych, zgnojono i wykończono setkami tysięcy - bez chwały, pomsty i dziedziców. I wtedy można pokazywać taki dziw natury młodzieży, dla morału, mówiąc: patrzcie, uczciwy człowiek, a mimo to dożył sędziwego wieku i odniósł sukcesy! Chwała mu! Warto być przyzwoitym? Gdzie jak gdzie, ale na pewno najmniej w polityce. Wszyscy uczciwi politycy, których poznałem przez ćwierć wieku mojej publicystycznej praktyki, przegrywali sromotnie, przy czym ci najuczciwsi i najbardziej ideowi zostali wyautowani najszybciej. Nie ma chyba sensu wyważać otwartych drzwi, proszę się z łaski swojej rozejrzeć, kto Polską rządzi, kto ostatecznie odniósł sukces i czemu go zawdzięcza. Moją odpowiedź Państwo znacie, najkrócej streszczę ją tak: Polską rządzą i doją ją cwaniacy, którzy najsprawniej zdołali się skomunikować z pańszczyźnianą mentalnością tak zwanych "mas". Skuteczność tych rządów opiera się na odwołaniu do najniższych emocji polactwa: pazerności (na unijna kasę - naiwnie postrzeganą jako bezinteresowny dar), pogardzie (dla tej drugiej, gorszej Polski - moherów, patriotów i innych "zakompleksionych"), pysze (że się przynależy do "lepszych", bardziej "europejskich") i strachu (że się ta stabilizacja na kredyt skończy, i że przyjdą straszni inkwizytorzy i zaczną za popełnione świństwa karać). Zniszczyć wspólnotę narodową, wyprzedać przyszłość i szanse następnych pokoleń, nabrać w opór kredytów, których spłacaniem będą się martwić inni, a wszystko to dla podlizania się obcym potęgom i wybłagania u nich intratnego stołka i takiej kasy, że tu w Polsce ślipie mogą tylko wyłazić - ooo, oto jest recepta na wielki polityczny sukces. A przyzwoitość? Bez jaj... Co nie znaczy, że przyzwoitość jest w polityce tak zupełnie nic nie warta. Przeciwnie, jest towarem bardzo pokupnym. Zgodnie bowiem z powszechnie znaną maksymą markiza de la Rochefoucauld, występek zmuszony jest składać cnocie hołd, zwany hipokryzją. Ludzie chętniej kierują się niskimi pobudkami niż się do nich przyznają - dlatego zawsze dobrze jest cwaniactwo, judzenie i inne podłe sprawy ubrać w szaty cnoty. A nic lepiej temu nie służy niż mieć w swojej szajce kogoś niekwestionowanej prawości, kogoś o wielkich zasługach, kogoś nader szacownego. Warto takiemu zapłacić każdą żądaną przez niego walutą, aby zechciał nas podżyrować i stanowić alibi dla wszystkich naszych świństw, gdyby przypadkiem miały one komuś przeszkadzać. Jeśli kogoś to, co tu piszę, razi cynizmem i bezceremonialnością - to proszę, niech sam sobie zada pytanie: kiedy właściwie dowiedział się, że Władysław Bartoszewski jest tak wielki i czcigodny, jak jest? Czy wtedy, kiedy był on współpracownikiem i członkiem komitetu honorowego Lecha Kaczyńskiego? Czy wtedy, gdy był ministrem u Krzaklewskiego? Podejrzewam jednak, że później. Dopiero wtedy, gdy przeszedł na ciemną (czy, inaczej patrząc, "jedynie słuszną") stronę mocy, gdy jednoznacznie opowiedział się po stronie PO i obsypał jej przeciwników inwektywami, z nieszczęsnym "bydłem" na czele. Trochę podobnie jak z Henryką Krzywonos, o której przez lata prawie nikt nie słyszał, i dopiero kiedy rozpruła się na Kaczyńskiego na zjeździe "Solidarności", stała się nagle jedną z najważniejszych postaci Sierpnia’80, rugując z filmowej wizji Wajdy śp. Annę Walentynowicz (trochę, bo zasługi Bartoszewskiego są autentyczne, a Krzywonos, sądząc po świadectwach uczestników i organizatorów strajku w trójmiejskiej zajezdni, zostały mocno propagandowo podliftowane). Za to zupełnie inaczej niż ze śp. Zbigniewem Romaszewskim, który do końca pozostał po stronie niewłaściwej, wskutek czego jego prawy żywot nigdy w III RP godziwego docenienia się nie doczekał. Dopóki Bartoszewski starał się być autorytetem ponadpartyjnym, nikt jego ogromnych zasług nie kwestionował, ale też nikt ich nie promował ani nie podkreślał. Dopiero gdy zaangażował się wyraźnie, zabrała się do tej promocji ogromna maszyna propagandowa, dopiero wtedy zaczęły się wywiady, okładki kolorowych pism, nagrody rozmaitych Gali i Viv, zachwyty... Zasłużone, nie przeczę - ale jednak samo w sobie świadczy to, że przyzwoitość na tym łez padole wartości nabiera dopiero wtedy, gdy zostanie umiejętnie zmonetyzowana. Władysław Bartoszewski miał swoje słabości - był przecież żywym człowiekiem, a nie spiżowym posągiem. Niektóre z tych słabości były sympatyczne, jak na przykład jego anegdotyczne gadulstwo. Niektóre mniej - na przykład to, że był człowiekiem nie tylko lubiącym uznanie, bardzo drażliwym na swoim punkcie, ale i pamiętliwym. Przykładem choćby sposób, w jaki zakończył wieloletnią współpracę z "Tygodnikiem Powszechnym" - nie tylko odszedł z hukiem z rady tygodnika, ale i namówił do tego innych czcigodnych gerontów, gdy pismo to udostępniło łamy Elżbiecie Isakiewicz. Porównał ją do obrzygującego ludzi pijaka w autobusie, a swoją dymisję do zrozumiałego odsunięcia się w takiej sytuacji. A to "obrzyganie" miało miejsce trzynaście lat wcześniej, zanim jeszcze Isakiewicz przeszła na jedynie słuszną stronę, i ograniczyło się do jednego felietonu, a właściwie jednego zdania "w twoim wieku, dziadku, to ziółka sobie parzyć, a nie za politykę się brać". Chyba najbardziej nawet ortodoksyjni wyznawcy kultu Profesora muszą przyznać, że chować latami urazę o coś podobnego i tak ją mścić - to rzadkość. Nie mogę się tu oprzeć, by nie zrobić dygresji osobistej, z której wszelako wynika coś ważnego dla zrozumienia politycznej historii III RP. Pamiętam dobrze rozmowę, którą odbyłem z Władysławem Bartoszewskim telefonicznie dziewięć lat temu, próbując go zaprosić do programu telewizyjnego, który wtedy prowadziłem. Nie zgodził się, ale rozpoznał we mnie autora świeżo wtedy wydanej i, mimo medialnego wyciszenia, budzącej emocje książki o... o pewnym redaktorze, wtedy będącym u szczytu sławy i wpływów, a dziś powoli zapominanym. Profesor, wykładając mi bezinteresownie przez prawie trzy kwadranse o temacie audycji, w której nie mógł wziąć udziału (a zapraszałem go do rozmowy o autorytetach) wielokrotnie o owym redaktorze wspominał, z wyraźnym przekąsem, używając go jako przykładu, że z takich ludzi robi się medialne wyrocznie, świeckich świętych, arbitrów elegancji i moralności, a kimże ten człowiek jest, co niby takiego robił, czy był w Auschwitz, czy był w stalinowskim więzieniu, czy naprawdę stanął w życiu przed prawdziwym ryzykiem, prawdziwą grozą, taką, z której rodzice, gdyby co, już nie wyciągną? Trudno było nie usłyszeć w tym, mimo deklaracji w rodzaju "ja sobie jestem dziś wesołym staruszkiem i jestem ponad, mnie to już tylko śmieszy i zniesmacza", goryczy niedocenienia. Bartoszewski znał swoją cenę i uważał, że świat powinien też ją znać i zapłacić, a jak już pisałem - dopóki kojarzono go z obozem Kaczyńskich, był w debacie publicznej wyciszany. Mniejsza o owego redaktora, nad upadkiem którego naprawdę nie chce mi się już pastwić - ale wspomniane poczucie niedocenienia wydaje mi się dla ostatnich, kontrowersyjnych wyborów Bartoszewskiego ważne. Myślałem wtedy i myślę do dziś - jakiż skarb mieli Kaczyńscy w jego osobie! Wystarczyłaby tylko odrobina celebry, odrobina docenienia i okazania szacunku, powierzenie mu spraw polsko-niemieckich i polsko-żydowskich, na czym się przecież znakomicie znał i na czym mu zależało. Ale nie - nie tylko, idioci, nie umieli takiego człowieka politycznie wykorzystać, ale jeszcze głupio go do siebie zrazili. Bartoszewski bardzo przeżył wypowiedź Antoniego Macierewicza, że wszyscy ministrowie spraw zagranicznych przed Anną Fotygą służyli interesom obcych mocarstw, a nie Polski - a nie była to jedyna zniewaga, jakiej z tej strony doznał. Tu jest przyczyna, dla której tak mocno, jak nigdy wcześniej, zaangażował się w partyjną nawalankę, i zyskaną medialną oprawę dla swego autorytetu wykorzystał do dość niskich połajanek czy wręcz bluzgów. Akcja powoduje reakcję. Nikt nie lubi, gdy się go nazywa bydłem, więc Bartoszewski po stronie, którą atakował, zaczął budzić silną niechęć. Wypominano mu małostkowo, że tytuł profesorski w Polsce mu nie przysługuje (co było, przy jego dorobku naukowym, wstydem raczej dla Polski niż dla niego), buczano nań podczas patriotycznych uroczystości, na które z natury chadza tylko elektorat PiS-u, nie PO, a nawet spekulowano, że w jego uwolnieniu z Auschwitz musiała być jakaś mroczna tajemnica. Kto sieje wiatr, zbiera burzę - ale były to raczej głosy marginalne i robienie z powszechnie, omalże urzędowo, wielbionego Profesora jakiegoś męczennika zaszczuwanego za życia przez prawicę jest żałosne. No, ale właśnie te nieżyczliwe mu głosy i zachowania były prawdziwym zyskiem dla środowiska, które zrażonego do prawicy Bartoszewskiego pozyskało i używało. I które nadal go używa. Już pierwsze nekrologi, pisane w parę godzin po nagłej śmierci Profesora, eksponowały wątek "prawicowych kundelków", które czcigodnego zmarłego "szarpały za nogawki". W internecie, potem w gazetach, sypnęły się oskarżenia pod adresem opozycyjnych mediów, że nie dość szybko, nie dość skwapliwie ogłosiły żałobę, że ta żałoba nie była wystarczająca, że, co za dranie, Jemu - ! - pożałowali paska czy czarnej pętelki... Przy czym tym samym osobnikom jakoś nie przeszkadzało uchybiające żałobie celebrowanie maratonu czy rozchachane słoitfocie prominentów PO na pogrzebie. A nie mówię tu o jakichś internetowych anonimach, tą mentalnością - kojarzącą mi się ze stalinowskimi propagandystami, atakującymi "Tygodnik Powszechny" za niewystarczający nekrolog po śmierci Geniusza Wszech Czasów - popisywali się ludzie z nazwiskami, pełniący ważne funkcje. Donald Tusk nie zawahał się w mowie pogrzebowej podkreślić, że byli tacy, co się ośmielali na Bartoszewskiego buczeć "i na mnie też". Trudno nie zauważyć, że generalnie dla wiodącego medialnego towarzystwa ważne nie było, żeby podkreślić wielkość zmarłego, ale by przysrać pisowcom, że aż takiej wielkości nie szanowali. Skoro za życia był czcigodny starzec, z jego własnym przyzwoleniem, pałą do okładania Kaczora, czemużby go tak nie używać nadal? Tylko dlatego że umarł? Bez żartów, z tą przyzwoitością to przecież tylko taki medialny greps. Cóż, pisałem już kiedyś, że przysłowie "jak sobie pościelesz, tak się wyśpisz" dotyczy także układania się na sen wieczny. Śpij, żołnierzu, w ciemnym grobie, niech się Polska przyśni tobie, jak śpiewali nasi bezpotomnie wymarli przodkowie, bo taka Polska, w której warto być przyzwoitym, to się dziś naprawdę tylko przyśnić może.