Akurat mamy dziś "niusa" o ludziach, którzy zagłodzili na śmierć swoje półroczne dziecko. Nie była to rodzina, w sensie policyjnym, patologiczna, przeciwnie - młodzi, wykształceni, dobrze sytuowani i zapewne zdrowi psychicznie. Tyle że gorliwi wyznawcy "niuejdżu", a zwłaszcza "niuejdżowej" żywności. Dziecko zostało zagłodzone na śmierć - według lekarzy, było coraz bardziej niedożywione od tygodni - bo rodzice wierzyli, że nie podając mu złej, "nieczystej" żywności, ratują je. Przypadek odosobniony? Nie, skrajny. Zdarzało mi się spotykać z podobnymi egzemplarzami dewotów "zdrowej żywności" czy "zdrowego trybu życia", ludzi, którzy zrujnowali sobie zdrowie dietami i lewatywami. Widziałem człowieka, który dosłownie w ostatniej chwili wyciągnięty został przez pogotowie spod łopaty, gdy konał w ataku astmy, kolejnego z następujących po sobie coraz silniejszych, bo przestał ją leczyć, polegając na uzdrawiającej mocy - nie pamiętam już, warzyw, wibracji czy czegoś takiego - i wierzył, że im bardziej się dusi, tym bardziej "organizm się oczyszcza", w czym go zresztą upewniało tknięte tym samym obłędem otoczenie. Proszę mnie dobrze zrozumieć: sam jestem zwolennikiem jak najszerszej oświaty w kwestii żywienia, szczególnie dzieci. Inwazja słodzonych napojów i wysokoprzetworzonej, chemizowanej paszy z fast foodów to autentyczny społeczny problem i nigdy dość tłumaczenia ludziom, jak potworną krzywdę robią sobie i swoim dzieciom. Ale przypadki uczynienia jedzenia wyznaniem, a diety sektą są bardzo liczne, i sądzę, że nie sama dieta jest tu problemem, tylko rozpaczliwy głód wiary w cokolwiek. Podobnych maniaków zaczyna przybywać w prężnie się rozwijającym ruchu - jak to ładnie ujął Marcin Zdort - "biegactwa". Ciekawe, że gdy wspomnieliśmy o tym z kolegą w poranku "Republiki", runęła lawina hejtu, jakiej sobie nie przypominam od czasu, gdy lekceważąco wyraziłem się o piłce kopanej i kiedy wyznałem, że nie lubię kotów (emocje smoleńskie to przy tych dwóch tematach pikuś - teraz już wiem, że "biegactwo" jest trzecim takim do kompletu). Chce ktoś biegać - jego sprawa, na pewno większość z tych, którzy trenują do różnych maratonów i półmaratonów nie uważa biegania za nic więcej niż bieganie. Ale jest w tym jakieś szaleństwo, które powinno zapalić nam w głowach alarmowe światełko. Nie jestem lekarzem, ale jako dziennikarz z wieloma specjalistami rozmawiałem - i nie znalazłem ani jednego, który by powiedział, że bieganie maratonów jest zdrowe. Pytam kolegów - oni też ani jednego takiego nie znaleźli. Owszem, wysiłek fizyczny - rzecz wspaniałą, wskazana, bardzo zdrowa. Ale rozsądny, dostosowany do możliwości organizmu. Spacery, rower, pływanie. Jeśli ktoś poprztala kilometrowe biegi od małego, jak Zulus Czaka, to maratony są dla niego super. Ale jeśli człowiek po trzydziestce, gdy organizm już jest ukształtowany i jego możliwości określone, zaczyna go katować forsownym treningiem, to po prostu sobie kopie grób. Mniejsza o jego biedne kolana, to się da zoperować - forsowny wysiłek zużywa organizm tak, jak jazda na zbyt wysokich obrotach przedwcześnie zarzyna silnik samochodu. Łudzi się, kto sobie wmawia, że skoro po odpowiednim treningu może przebiec tyle a tyle, w takim a takim czasie, i wcale się już tak nie męczy, to znaczy, że wyrobił sobie kondycję i mu to służy. Kondycja kondycją, ale obciążenie porównywalne z uprawianiem sportu wyczynowego swoje koszty niesie i już. Jednym słowem: sponsorem tych wszystkich maratonów powinien być nie żaden Orlen, tylko ZUS, bo ich pragnący być modni i fit uczestnicy wydają się jedyną nadzieją państwa na wybrnięcie ze zobowiązań emerytalnych. Facet, który wypromował modę na "dżoging", odkorkował na serce przed sześćdziesiątką, w trakcie biegania. Nie ma, jak mówię, jednego lekarza, który by zachęcał do wysiłku tak forsownego, jak maratony - a coraz większa rzesza ludzi lezie za tą modą, bo wierzy, że bieganie da im zdrowie i długie życie, dokładnie tak samo, jak pokolenia poprzednie wierzyły, że zapewni im je odpowiednia nowenna czy specjalna modlitwa w każdy pierwszy piątek miesiąca. Religia zaspokaja nie tylko głód metafizyczny. Także potrzebę przynależności do stada "lepszych". Nie jest przypadkiem, że wyznawcy biegactwa zamiast hołdować swemu zamiłowaniu tam, gdzie dawałoby to najwięcej korzyści dla zdrowia - w puszczy Kampinoskiej albo innej - czują potrzebę opanowania centrum miasta, zepchnięcia z ulic innych, pokazania swej siły i liczebności (choć nawet koniom zabrania się biegania po asfalcie, bo to niszczy im stawy). We wspomnianym hejcie jak mantra powtarzało się: "a bo katolicy w Boże Ciało...". Bingo, sami w ten sposób wskazują "półmaratończycy" jaki kompleks im w mózgach siedzi i po co to sapanie, te wydatki na coraz droższe i coraz bardziej obowiązkowe buty, koszulki i bidony (śmiech mnie bierze, gdy czytam, że bieganie jest takie "demokratyczne"). Mimo wszelkich starań agit-propu otwarte popieranie "waadzy" trąci coraz bardziej obciachem, więc aspirację do bycia "Polską fajną" trzeba udokumentować czymś innym. Siłowienka, sportowe ciuszki i maraton nadarzyły się lemingom wręcz idealnie. Tam, fuj, Polak-katolik - a tu ja, "fajny", niesmoleński, patrzcie no, ilu nas tu, więcej niż na tych wstrętnych procesjach. Myć się trzeba, ale człowieka, który robi to obsesyjnie, doprowadzając się ciągłym dezynfekowaniem skóry do grzybicy, trzeba leczyć. Ludzi, którzy z braku religii czynią sobie religię z czegoś, co nią być nie powinno, też. A co najmniej zmówić za nich parę zdrowasiek, co obiecuję i do czego przy Wielkim Piątku innych zachęcam.