Moim zdaniem kwestią zasadniczą dla zrozumienia, co naprawdę działo się w lipcu i sierpniu tego roku, jest sprawa postawienia Mariuszowi Kamińskiemu zarzutów przez rzeszowską prokuraturę. Zarzuty te są przecież oczywistą lipą. Pomińmy już fakt, iż wszystkie będące ich przedmiotem działania aprobowane były swego czasu, zgodnie z obowiązującą procedurą, przez odpowiednie prokuratury i sądy - załóżmy, że prokuratorzy i sędziowie współdziałali w nadużywaniu władzy przez Mariusza Kamińskiego i poniosą wraz z nim odpowiedzialność. Ale "afera gruntowa", której rzecz dotyczy, zakończyła się już wyrokiem skazującym "załatwiaczy", a przecież w polskim prawie obowiązuje zasada, iż dowód zdobyty z naruszeniem prawa nie może być podstawą skazania. Trudno sobie wyobrazić, by adwokaci skazanych nie próbowali wykorzystać do ich obrony przed sądem nagłośnionych przez media establishmentu wątpliwości co do legalności działań CBA. O ile mi wiadomo, robili tak, a sąd, skazując winnych, wątpliwości te rozstrzygnął. Co zresztą było w komentarzach medialnych podkreślane. Prokuratura w Rzeszowie postawiła więc Kamińskiemu zarzuty, które już zostały przez sąd, de facto, uznane za bezzasadne. Nie wydaje mi się możliwe, aby prowincjonalny prokurator (z całym szacunkiem dla pięknego miasta Rzeszowa) odważył się podpisać pod czymś równie kuriozalnym, gdyby nie czuł mocnego, nazwijmy to, poczucia wsparcia przez zwierzchników, i to tych z najwyższego szczebla. Donald Tusk stwierdził publicznie, że w jego przekonaniu działania Kamińskiego, a zwłaszcza rozesłanie informacji o "spalonej" operacji przeciwko Sobiesiakowi i Koskowi do wyższych urzędników, były reakcją szefa CBA na przygotowywane postawienie mu wspomnianych zarzutów. Nie ukrywa przy tym, że zarzuty owe stanowią tylko formalny pretekst do odwołania szefa CBA. Jako przyczynę właściwą podaje rzekome "zastawienie pułapki" na szefa rządu, które polegać miało na poinformowaniu go, poza procedurą, o zaangażowaniu Chlebowskiego, Drzewieckiego i być może Schetyny w udaremnienie próby obłożenia hazardu dodatkowym podatkiem. Tłumaczenia Tuska i jego obrońców zakładają, iż Kamiński zrobił to, aby potem oskarżyć premiera albo o bezczynność, albo o ostrzeżenie podejrzanych. Jest to teza mało przekonująca, zważywszy, że premier miał co najmniej kilka możliwości załatwienia tej sprawy w taki sposób, aby nie dekonspirować operacji CBA. Wskutek nieostrożności rządowego pijaru wyszło jednak na jaw, iż Tusk sam żądał od Kamińskiego, aby właśnie w taki sposób zawczasu informował go o ewentualnych aferach na swoim zapleczu. Pismo z takim żądaniem, pochodzące z października 2008, ujawnił "Dziennik". Rzekomą "pułapkę" na Tuska założył więc Kamiński na jego własne żądanie. Jedyna hipoteza, która pozwala bez logicznej sprzeczności połączyć wszystkie znane zdarzenia, brzmi następująco: nie szef CBA zastawił "pułapkę" na premiera, tylko przeciwnie - premier usiłował wciągnąć go w swego rodzaju układ. Z jednej strony przygotował zarzuty, które mógł potem zignorować, ale mógł też w wygodnym dla siebie momencie wyciągnąć jako podstawę do przerwania kadencji Kamińskiego. Z drugiej, kazał informować się poza obowiązującą procedurą prawną, przed poinformowaniem prokuratury, nie tylko o stwierdzonych nadużyciach, ale i o podejrzeniach. Mamy tu i bat, i marchewkę. Co do bata, sytuacja przypomina tę z filmu "Komornik", gdzie - przypomnę, albo poinformuję tych, którzy nie oglądali - stukniętego na punkcie "porządkowana świata" koledzy wciągają w pułapkę, aby spreparować dowody jego skorumpowania, po czym mając takowe w ręku, chowają je pod sukno: "Jest na ciebie hak, ale sprawy z tego nie robimy, tylko musisz pamiętać, że już jesteś jednym z nas i grać razem z nami, a nie odstawiać niezłomnego". Co do marchewki - żądając od szefa CBA, by go informował w trybie pozaprawnym, Tusk ewidentnie wskazuje mu miejsce na swoim dworze. Chce zmienić CBA we własną, prywatną policję, usprawniającą jego kontrolę nad partią i państwem. Jest to niezbędne "wyczyszczenie" spraw przed kampanią prezydencką i kolejny etap budowania tego, co Jan Rokita nazwał "rządami osobistymi" Tuska, opartymi nie na prawie i strukturach państwa, bo jedno i drugie jest niewydolne, ale na systemie osobistych zobowiązań i powinności. Niech Kamiński pilnuje Bondaryka, a Bondaryk Kamińskiego, a obaj dworzan Tuska, a ci z kolei ich i działaczy terenowych, i wszyscy niech przychodzą do Tuska jako do ostatniej instancji - i w ten sposób da się nad tym kłębowiskiem żmij, to znaczy układów, układzików, mafii, koterii i sitw zapanować. Zauważmy, że jeszcze w pierwszych dniach po wysypaniu afery hazardowej Tusk twierdził, że nie widzi powodu, by brutalnie przerywać kadencję szefa CBA. To znaczy, że nie zamierzał jej przerywać także i wcześniej, mimo postawienia mu zarzutów. To jedna z przesłanek. Premier, mniej lub bardziej świadom tego, co robi, dał się przekonać do spełnienia oczekiwań załatwiaczy - jak wynika z kalendarium przedstawionego przez ministra Boniego, 30 lipca nakazuje rozpoczęcie prac nad ustawą obciążającą hazard podatkiem od nowa, co przesądza, że do roku 2010 w życie ona nie wejdzie. Niecałe dwa tygodnie potem dostaje od Kamińskiego informację o kontaktach Chlebowskiego i innych. Uznaje to za dowód, że Kamiński zrozumiał, czego się po nim oczekuje, i wszedł w układ. A na samą informację reaguje zgodnie z logiką "rządów osobistych" - wzywa kogo trzeba, opierdziela i uznaje sprawę za zamkniętą. Otoczenie Tuska okazuje się jednak krańcowo nielojalne, informacja wycieka do Koska i Sobiesiaka, a ci z kolei okazują się takimi idiotami, że wiedząc, iż są podsłuchiwani przez CBA informują się nawzajem przez telefon o tym podsłuchu. I wtedy okazuje się, że premier popełnił generalny błąd w ocenie Kamińskiego. Ten bowiem nie kieruje się logiką "rządów osobistych" ani własnego przetrwania. Dowiedziawszy się o przecieku i obserwując bezkarność winnych, uznaje, że premier albo nie ma woli walczyć z korupcją, albo wręcz sam jej patronuje. I tu zachowuje się nie jak polityk, ale jak uczciwy człowiek, czyli jak idiota (w III RP to synonimy). Uznawszy, że premier i podległe mu prokuratury są po stronie gangsterów, rozsyła wiadomość o spalonej operacji do najważniejszych osób w państwie. To z kolei szok dla Tuska, który nie od razu orientuje się, że zupełnie pobłądził mierząc Kamińskiego - jak to zwykle bywa - własną miarą i zakładając, że będzie grał, jak wszyscy w tej ferajnie, według zasad politycznej racjonalności, gdy tymczasem trafił na nawiedzonego "Robespierre'a" (charakterystyczne, że prorządowa propaganda używa wobec Kamińskiego takiej właśnie obelgi - cokolwiek by powiedzieć o Robespierze, był to człowiek niepodatny na pokusy i nie zainteresowany zbiciem majątku). Uświadomiwszy sobie fatalną pomyłkę i powstałą wskutek niej sytuację, Tusk postanawia uciec do przodu - jednocześnie pozbywa się nielojalnych dworzan i uruchamia procedurę zniszczenia CBA. Poświęca partię, by ratować swoją pozycję i swoje "rządy osobiste". Kamiński z kolei postanawia ujawnić kolejną aferę, zakładając, że jeśli nie zrobi tego teraz, to nie zrobi tego już nikt nigdy. Powyższa hipoteza powinna zostać zweryfikowana przez komisję śledczą. Moim zdaniem jest ona jedyną, która wyjaśnia wszystkie zdarzenia. Jak uczył swego przyjaciela wielki detektyw Sherlock Holmes - połącz wszystkie wydarzenia w niesprzeczną logicznie całość, która nie przeczy żadnej ze znanych przesłanek, a uzyskasz prawdę, drogi Watsonie. Rafał A. Ziemkiewicz Zobacz nasze raporty specjalne: Afera stoczniowa Afera hazardowa