Interpretacja jest prosta - zależy od tego, z czym porównywać będziemy wyniki z ubiegłej niedzieli. Czy z wynikami wyborów samorządowych z roku 2014, czy z wyniki wyborów parlamentarnych z roku 2015, czy też z sondażami z ostatnich tygodni. Sondaże odrzucam, choć byłyby najbardziej miłe dla PO i PSL. Bo to tylko sondaże. A jeśli mam już porównywać wybory z roku 2014 i te rok późniejsze, to wybieram te drugie. Z kilku powodów. I wszystkie są poważne. Po pierwsze, wybory w roku 2014 były wypaczone. Jarosław Kaczyński głośno wówczas mówił, że były sfałszowane. A europosłowie PiS mówili o tym "fałszerstwie" w Brukseli. Używając dzisiejszej retoryki partii rządzącej - donosili obcym na ojczysty kraj. Śmieszne jest więc, gdy dziś PiS porównuje swój rezultat do tamtych wyborów, kiedy wówczas twierdził (dość słusznie), że dostał za mało, a PSL dostał za dużo. Tak właśnie było, słynna książeczka spowodowała, że mieliśmy rekordową liczbę głosów nieważnych (17 proc.!), i że PSL, który był na pierwszej stronie owej książeczki, otrzymał za to bonus, dostał niewiarygodne 23 proc. głosów. Zdaniem badaczy było to około 700-800 tys. głosów z górką, PSL powinien wówczas mieć 15-17 proc., a pozostałe komitety proporcjonalnie więcej. Po drugie, między wyborami 2014 i 2015 były wybory prezydenckie, które zmieniły kraj. Pokazały inną twarz PiS-u (nie wnikam, czy prawdziwą), ośmieliły rzesze sympatyków prawicy. Jesień 2015 a jesień 2014 to już jest inna polityczna epoka. I po trzecie, specyfika obecnych wyborów była taka, że śmiało można porównywać je (tzn. wybory do sejmików wojewódzkich) do wyborów parlamentarnych. Nastąpiło bowiem, jak tłumaczą eksperci, unarodowienie wyborów samorządowych. I wyborcy traktowali je jako rodzaj partyjnej wojny, czy też rodzaj referendum - za czy przeciw władzy. A jeżeli tak, jeżeli porównamy wybory 2018 z wyborami 2015, to widać wyraźnie, że PiS ma kłopot. W ciągu trzech lat, mając w rękach wszystko - pieniądze, koniunkturę gospodarczą, media publiczne, poparcie Kościoła - stracił 450 tys. wyborców. Spadł z 37,5 proc. do 34 proc. Te opowieści, że zdobył sześć sejmików, a może mieć ich więcej, to są na otarcie łez. Na przykład w Świętokrzyskiem otrzymał mniej głosów niż KO, PSL i SLD, a sejmik zdobył dzięki systemowi d’Hondta, który premiuje dużych, i nie ma litości dla maluchów. Ale ważniejsze jest co innego - PiS otrzymał w skali kraju jedną trzecią głosów, i na tym się zatrzymał. A po drugie, jest partią izolowaną, ma minimalną zdolność koalicyjną. Nikt z nim nie chce. Wszystko to oznacza, że za rok PiS będzie żegnał się z władzą. Że ta żałośnie słaba opozycja go pokona. Pisałem o tym tydzień temu, więc tylko krótko powtórzę - taka sytuacja jest dla partii rządzącej niszcząca. Bo nagle do ludzi pracujących w państwowej administracji, w państwowych spółkach, w mundurówce, zaczyna docierać, że za rok będzie inna władza. Więc zaczynają oglądać się na tych, którzy nadejdą. I kombinować, jak już teraz wkupić się w ich łaski. Najlepiej kwitami. Oczywiście, Kaczyński to wie. Stąd więc biorą się jego gromkie okrzyki o wielkim zwycięstwie, żeby zakrzyczeć fakty. Ale czy to się da? Nie sądzę... Dlatego śmiesznie wygląda Małgorzata Wassermann, która - by pozyskać mieszkańców Krakowa - woła: "Dzięki moim bardzo dobrym kontaktom z rządem Mateusza Morawieckiego Kraków może wiele zyskać! To nie jest szantaż!". Ech, szanowna kandydatko, a z następnym rządem, tym co będzie po Morawieckim, też ma pani dobre kontakty? No dobrze, ale rok to sporo, i wiele może się zdarzyć, Tusk potrafił w ostatniej chwili odwracać niekorzystne trendy, dlaczego Kaczyński nie miałby tego uczynić? Przecież już wie, że jak będzie prowadził partię tak jak do tej pory - to przegra. Więc musi coś zmienić. Tylko co? Jaką nową taktykę PiS przyjmie? Na twardo czy na miękko? To jest ciekawe, bo jak posłuchać dołów PiS-u, to tam są wołania - by na twardo. By przykręcić śrubę. A jak? A w prosty sposób - zabrać wszystkie możliwe pieniądze dużym miastom, przejąć wszystkie media, ścignąć Platformę kolejnymi komisjami, pokazać siłę w sporze z Unią, itd. Z kolei góra rządzącej ekipy skłania się ku taktyce przeciwnej. "Musimy poddać refleksji styl uprawiania polityki" - to mówi Jarosław Gowin. W podobnym tonie mówią liderzy PiS, Jarosław Kaczyński, Mateusz Morawiecki... Oni wołają, że są łagodni, że chcą się porozumiewać, zakładać koalicje, kochają Unię Europejską itd. Nie wnikam, czy to deklaracje szczere czy nie... Każdy na to pytanie potrafi sobie odpowiedzieć. Zastanawia mnie co innego - jak można tak skakać od ściany do ściany? Jednego dnia mówić, że opozycja to zdrajcy, złodzieje, najgorsza patologia i sitwa, a drugiego - że możliwa jest koalicja, a przynajmniej wspólny spacer, ramię w ramię, 11 listopada. Pomijam wszystko inne - ale to przecież dowód, że oni swoich wyborców traktują jak ludzi niepełnosprawnych umysłowo. Tam, w PiS-ie, chyba jeszcze po tej I turze nie ochłonęli. P.S. Tydzień temu pisałem, że prezesa PSL, Władysława Kosiniak-Kamysza, można zaliczyć do zwycięzców wyborów. Ostatecznie, okazało się, że PSL zdobył nie 16,6 proc. głosów, jak mówiły sondaże, ale 12 proc. No i stracił dwa ważne dla siebie sejmiki - lubelski i świętokrzyski. Więc uzupełniam - owszem, Kosiniak-Kamysz jest mocno poraniony, ale wciąż na plusie. PiS chciał ludowców wyzerować, rzucił na to wszystkie siły, i to się nie udało. A obecny wynik powoduje, że bez PSL nie da się w Polsce rządzić. Więc Platforma wdzięczy się do ludowców jak potrafi najładniej. A i PiS próbuje. Oto partia, której szef na pytanie, kto wygra wybory, zawsze może odpowiedzieć: nasz koalicjant.