Z wielu względów. Po pierwsze, Sejm nie jest już miejscem, gdzie rodzą się najważniejsze decyzje. Dziś jest instytucją, której znaczenie spada, dziś decyzje rodzą się przy ul. Nowogrodzkiej w Warszawie, czyli w siedzibie PiS, w Kancelarii Premiera, w niektórych ministerstwach. Tyle! Na Wiejskiej to wszystko jest przyklepywane, stuk-puk laską w podłogę, Sejm wyraża zgodę. Opozycja sobie trochę pogada, pokrzyczy, między jednym głosowaniem a drugim, i to jest cały tego miejsca urok. Więc czy warto rzucać dziennikarskie siły na takie nic? Po drugie, minął już czas, gdy po Sejmie chodziły tuzy polskiej polityki. Teraz biega tam trzeci sort. To strata czasu słuchać ich mądrości. Czy oni mają coś ważnego i mądrego do powiedzenia? No przecież nie. Klepią banały, powtarzają komunikaty dnia, które wysłano im SMS-ami z partyjnych central. Naprawdę trzeba szczęścia, by w tym morzu miałkości wyłowić jakąś ciekawszą myśl. Tak naprawdę, myślę, że większość ze mną się zgodzi - im mniej polityków w mediach, tym większa szansa na wyższy poziom politycznej debaty. To zresztą posłużyłoby i im samym. Bo cóż dziś z politykami robią dziennikarze? Najprostszą rzecz, jaką można wymyślić. Otóż dorywają jakiegoś posła i mówią: panie pośle, poseł X powiedział o panu, że jest pan imbecylem (agentem SB, komunistą, złodziejem, do wyboru do koloru...); czy może pan to skomentować? Wtedy bach! Ten odpowiada (wiadomo jak), jest awantura, coś się dzieje. I wszyscy się cieszą - dziennikarz, bo ma "mocny" materiał, i ci nieszczęśni politycy, bo są w telewizji. W ten sposób wybrańcy narodu, i tak niezbyt szanowani, jeszcze się pogrążają. Przykładem takiego samopogrążania jest chociażby posłanka <a class="textLink" href="https://wydarzenia.interia.pl/tematy-krystyna-pawlowicz,gsbi,1456" title="Krystyna Pawłowicz" target="_blank">Krystyna Pawłowicz</a>. Nie tak dawno jeden z profesorów prawa przekonywał mnie, że jest to dobra prawniczka i na tym się zna. Cóż z tego, skoro nikt o tym nie wie, bo wszyscy przedstawiają ją (z nią samą na czele) jako kłótliwą babę z magla! Może więc taki urlop od politycznej bijatyki dobrze by jej zrobił? Jestem też przekonany, że zamknięcie Sejmu posłużyłoby również samym dziennikarzom i mediom. Praca w Sejmie to łatwizna - zawsze jakiś temat albo jakąś rozmowę się ukręci. Ale czy na pewno są to zawsze ekstraważne sprawy? Raczej wątpię. A one kreowane są na newsy dnia. Jestem dziwnie przekonany, że gdyby odciągnąć dziennikarzy od sejmowej sieczki, to większość z nich zaczęłaby szukać tematów bliżej życia, ważniejszych dla kraju i obywateli. Myślę zresztą, że większość redaktorów naczelnych polskich mediów ma podobne poglądy, też uważa Sejm za miejsce stępiające reporterskie instynkty, i też szuka tematów, które ruszyłyby odbiorców. No dobrze, jeżeli tak jest, to po cóż ta całą awantura, po co ten cały dziennikarski bój? By móc chodzić po sejmowych korytarzach? Tak! Właśnie po to! Niezależnie bowiem do tego, co sądzimy na temat Sejmu, Senatu oraz parlamentarzystów, obywatele powinni mieć prawo śledzić ich prace. A mogą tylko to czynić za pośrednictwem dziennikarzy. I to nie przez szklaną szybę, jak chciałby marszałek Kuchciński, żeby media brały do ręki to, co im władza da, ale bezpośrednio, według własnego wyboru. To abecadło wolnej Polski. I to chciał złamać Kuchciński, abecadło zastąpić cyrylicą. A potem, w feralny piątek, pogrążał się jeszcze mocniej. Zaczął od mediów. Następnie wykluczył z obrad posła PO, w zasadzie nie wiadomo za co. Więc nagle sejmowa opozycja zorientowała się, że prowadzący obrady może wykluczać kogo chce, odbierać głos posłom, którzy mu się nie podobają. To tak ma wyglądać demokracja? A potem, zamiast mediować, wyciszać nastroje, marszałek zabrał laskę i przeniósł się z klubem PiS do Sali Kolumnowej, gdzie uchwalono budżet i ustawę dezubekizacyjną. Uchwalono, choć nie wiadomo, czy było quorum, nie wiadomo, kto w tym głosowaniu uczestniczył, a nie pozwolono wejść na tę salę posłom opozycji. Jeżeli taka ma być praktyka, to oznacza, że PiS może wszystko. Że Marek Kuchciński może zabrać laskę marszałkowską i pójść z nią gdzie chce, nawet pojechać na Nowogrodzką, i tam, już bez kamer, w miłym pisowskim towarzystwie, bez opozycji (jej się nie wpuści, poza tym to zawsze przegłosowywana mniejszość) uchwalić każde prawo. Także nową konstytucję. A potem ogłosić to narodowi. Ja nie wiem, czy taki trójskok polityczny wyszedł Kuchcińskiemu niechcący, w wyniku braku elementarnych umiejętności marszałkowania, czy też jest to efekt szerszego planu. Wiem za to, że w piątek 17 grudnia PiS uczynił drugi krok, po sparaliżowaniu Trybunału Konstytucyjnego, w kierunku przekształcania Polski w inny kraj. W taki kraj, w którym dziennikarze pokornie biorą to, co daje im władza; w którym opozycja, owszem, może mówić, ale tylko wtedy, kiedy podoba się to władzy (jak pięknie określiła to premier Szydło - kiedy jest to "konstruktywna krytyka"); a sama władza stanowi prawo, jakie chce, ale dla innych, bo ona nie musi czuć się jakimikolwiek paragrafami związana. Taki kraj był zresztą, całkiem niedawno, tu, nad Wisłą. Usłyszałem go, gdy zaczęli mówić PiS-owscy politycy i dziennikarze. Że ta sejmowa awantura to spisek, że był przygotowywany zamach stanu i inne rzeczy. Że nie damy podpalić Polski, że nie zgodzimy się na anarchię, ani nie będziemy słuchać zawodowych kłamców, tych, którzy stracili władzę i chcą ją odzyskać. Zabrakło jeszcze zwrotów o politycznych bankrutach, opłacanych przez wiadome koła, i elementach antypaństwowych, i antysocjalistycznych. I paru innych cytatów z Gomułki, MSW Moczara i "Dziennika Telewizyjnego". Ale spokojnie, to też zostanie odkurzone.