I żeby była jasność - nie mówię o ich upadku, ale o odwrocie. O tym, że przegrali kilka ważnych bitew, ale wojna wciąż trwa. Jakie bitwy mam na myśli? To chyba jasne. Pierwszą jest klęska <a class="textLink" href="https://wydarzenia.interia.pl/tematy-donald-trump,gsbi,16" title="Donalda Trumpa" target="_blank">Donalda Trumpa</a> w wyborach prezydenckich w USA. To była jego klęska, jego sposobu uprawiania polityki, bo w równolegle odbywających się wyborach do Izby reprezentantów i Senatu republikanie zwiększyli swój stan posiadania. Amerykę przejmuje ekipa Bidena, prawicowi populiści z obu stron Atlantyku tracą więc swojego głównego poplecznika. Kolejne ich porażki to dwie przegrane batalie - o brexit bez umowy i o budżet Unii Europejskiej. Okazało się, że przyciśnięci do ściany populiści pękają. I to dość szybko. Przez ostatnie tygodnie, jeśli chodzi o umowę rozwodową wielka Brytania - Unia dominował dość pesymistyczny przekaz, że negocjatorzy się nie dogadają, że Brytyjczycy odejdą bez umowy. Tę opcję popierało zresztą na Wyspach twarde skrzydło konserwatystów, żądnych dania prztyczka Europie. Prztyczka nie było. Treść umowy liczy ponad 1200 stron, więc na razie komentarzy na jej temat nie ma zbyt wiele. Ale już te pierwsze mówią, że Johnson bardzo mocno musiał się cofnąć, że co innego gada, a co innego podpisał. Nie dziwi mnie to, w porównaniu z Unią zbyt wielu argumentów w rękach nie miał. Podobnie było z Polakami i Węgrami, którzy grozili wetem wobec budżetu Unii europejskiej. Grozili ze strachu przed mechanizmem pieniądze za praworządność, który zresztą już wcześniej został przyjęty. No i w oparach propagandy - wołając, że to walka o suwerenność, walka z Niemcami, i w ogóle... "Weto albo śmierć!" - krzyczał jeden z przedstawicieli obozu rządzącego. No więc weta nie było, śmierci też nie. Ale poczucie przegranej pozostało... A także poczucie śmieszności. Populiści przegrali te trzy bitwy na własne życzenie. Przegrali, bo żyją w świecie nierealnym, więc i nierealnie się zachowywali. Zasłonili sobie oczy i wyszli w świat. To jest przyczyna ich porażek. Przykład? Nie tak dawno komentatorzy w Polsce zachodzili w głowę, dlaczegóż prezydent <a class="textLink" href="https://wydarzenia.interia.pl/tematy-andrzej-duda,gsbi,5" title="Andrzej Duda" target="_blank">Andrzej Duda</a> nie gratuluje <a class="textLink" href="https://wydarzenia.interia.pl/tematy-joe-biden,gsbi,10" title="Joe Bidenowi" target="_blank">Joe Bidenowi</a> wygranych wyborów? Tylko zastępuje to jakimiś zwrotami, typu: dobrze poprowadzona kampania, wybór przez kolegium elektorskie itd. To wszystko wyglądało przecież dramatycznie niezręcznie i wobec Bidena obraźliwie. Więc dlaczego tak robił? Odpowiedź wydaje się być prosta - polski prezydent uwierzył w propagandę skrajnie prawicowych portali, że amerykańskie <a class="textLink" href="https://wydarzenia.interia.pl/tagi-wybory,tId,92551" title="wybory" target="_blank">wybory</a> były sfałszowane, i że za chwilę Trump rzuci na stół dowody, i "jego" sędziowie unieważnią wyniki w niektórych stanach, i że wszystko da się odkręcić. Zresztą Krzysztof Szczerski, szef jego Gabinetu opowiadał, że za chwilę będzie kolejna runda amerykańskich wyborów, w sądach. Duda też był o tym przekonany, więc nie składał życzeń Bidenowi, bo nie chciał narazić się Trumpowi. Tę filozofię od wielu miesięcy werbalizował Przemysław Grajewski vel Żurawski, główny pisowski ekspert od polityki zagranicznej. Możemy zresztą o tym przeczytać w "Polskim Przeglądzie Dyplomatycznym" (1/2020), periodyku wydawanym przez Polski Instytut spraw Międzynarodowych, przybudówkę MSZ. "Wszystko wskazuje na to, że prezydent Trump wygra wybory w 2020 r. - pisał rok temu. - Ten scenariusz Polska powinna przyjąć za podstawę swej polityki wobec USA, pozostałe należy zignorować. Są sytuacje, gdy trzeba obstawić jeden z możliwych wariantów przebiegu wydarzeń - ten najbardziej prawdopodobny - i przyjąć konieczność zapłacenia kosztów ewentualnej pomyłki". Przy okazji dodam, że Grajewski vel Żurawski bardzo odznaczył się podczas medialnej gorączki przed szczytem Unii. I był tym, który jak najmocniej zachęcał, by wetować budżet Unii. "Jesteśmy na pozycji, która pozwoli nam wygrać tę grę" - przekonywał. Dodając, że "stary budżet był dla nas hojniejszy niż nowy". A potem wyliczał, że tak naprawdę na budżecie i na Funduszu Odbudowy zależy krajom południa Europy. Więc można je przycisnąć wetem, a wtedy one same zaczną naciskać Niemcy, by Polsce ustąpiły. Ta teoria wzbogacana byłą jeszcze inną rachubą - że oto za chwilę poprą Polskę i Węgry kraje Wyszehradu, Czechy i Słowacja, poprze Słowenia, no i kraje Międzymorza. Tak na prawicy sobie opowiadano. Sami się oszukiwali. Podobnie, ofiarą ułudy stali się brytyjscy konserwatyści, a zwłaszcza ich probrexitowe skrzydło. Oni byli przecież przekonani, że po referendum brytyjskim niechęć do Unii rozleje się na całą Europę, i że za chwilę swój exit ogłoszą Włochy, Austria, a we Francji władzę przejmie pani Le Pen. Tymczasem nic takiego się nie stało, ba!, od brytyjskiego referendum eurosceptycy są w Europie w odwrocie.