Obaj zasłużyli się w sposób szczególny. Morawiecki dlatego, że wniósł do polskiej polityki nowy zwyczaj - mijanie się z prawdą. Biedroń - on z kolei powiedział prawdę i obnażył jeden z ważniejszych politycznych mechanizmów w tym kraju. Zacznijmy od premiera. Otóż pokazał on, jako pierwszy w Polsce, że można nieustannie mijać się z faktami, opowiadać zmyślone rzeczy, to specjalnie na wynik kampanii nie rzutuje, to jest sprawa drugorzędna. Bo ważniejsze od prawdy jest wprawienie swych zwolenników w stan emocji, taki, w jakim jest kibic na meczu, a wtedy wszystkie chwyty dozwolone. I sędzia, który myli się na naszą korzyść jest fajny, i my go lubimy i mu klaszczemy. Owszem, wcześniej też kłamano, <a class="textLink" href="https://wydarzenia.interia.pl/tematy-antoni-macierewicz,gsbi,993" title="Antoni Macierewicz" target="_blank">Antoni Macierewicz</a> opowiadał o przyczynach katastrofy smoleńskiej najróżniejsze historie, na dodatek wzajemnie się wykluczające. Ale on funkcjonował na specjalnych prawach, osoby z innej rzeczywistości. Morawiecki to co innego - premier rządu, człowiek ze sfer bankowych, finansowych, Balcerowicz PiS-u. Od takiego człowieka można oczekiwać powagi i odpowiedzialności za słowo. Nic takiego nie nastąpiło. PSL-owcy wyliczyli mu ponad 100 kłamstw, sąd nakazał mu jedno z oszustw publicznie prostować. Oto gość, któremu ludzie powierzali swoje pieniądze... Oprócz strony Mateuszekkłamczuszek, premiera ciągną w dół te nieszczęsne taśmy, nagrane w restauracji "Sowa i Przyjaciele". I twarz, którą tam pokazał - bezczelnego bankstera. Który dla ludu ma miskę ryżu, a dla kolegów - posady i lewą kasę. Dlatego z rozbawieniem słucham, jak go bronią różni pisowscy politycy i publicyści. I tylko umacnia mnie to w przekonaniu, że PiS jest kolejną wersją PO, że wszedł w buty Platformy, czyli formacji dla której zasady to tylko wygodne hasła, którymi się żongluje, by mydlić oczy ciemnemu ludowi. Jeżeli Morawiecki zapisał się w tej kampanii jako osoba nałogowo mijająca się z prawdą, i to mu się ciągle wypomina, to Robert Biedroń bity jest za to, że prawdę powiedział. Tą prawdą są jego słowa o Barbarze Nowackiej, które rzucił w radiu Tok FM: "Tresowaliście Barbarę Nowacką przez kilka miesięcy, żeby dołączyła do Koalicji Obywatelskiej. A Koalicja na tym nie zyskała, wręcz straciła". Owo "tresowaliście" odnosiło się do mediów liberalnych, dziennikarzy sprzyjających PO. A po tych słowach, jaki podniósł się wrzask! Tym razem po liberalnej stronie. Bo Biedroń zerwał zasłonę. Media liberalne z zapałem bronią demokracji, trójpodziału władzy, praw obywatelskich, i cześć im za to, i chwała. Ale jednocześnie są brutalne i bezwzględne wobec tych, którzy mogą zagrozić ich faworytom, czyli PO. PiS-u to nie boli, PiS-owi mogą nagwizdać, bo ma swoje media, poza tym Kaczyński nauczył swoich ludzi, że "Gazecie Wyborczej" się nie wierzy. Ale, jeśli chodzi o lewicę, jej wyborców i działaczy, to sytuacja jest zupełnie inna. Więc lewica jest tresowana, metodą kija i marchewki. Weźmy przykład Biedronia. Póki był miłym i trochę egzotycznym prezydentem ze Słupska, media liberalne pisały o nim laurki i ciepłe opowiastki. Bo nie zagrażał. Gdy ogłosił, że chce budować lewicowy projekt, to nawet jeszcze nie zaczął, a już przeczytał o pedofilu w Słupsku, i poczuł walenie kijem. Ba! Krążą po Warszawie opowieści, jak to Biedroń udał się na rozmowę do redaktora naczelnego owego medium, z pytaniem, o co chodzi? I usłyszał w odpowiedzi, że jak poprze Platformę to będzie OK, a jak nie - to będzie gnojony. No, z reguły do różnych plotek podchodzę nieufnie, ale akurat ta nie wygląda mi na zmyśloną. A jeżeli tak, to świadczy ona o głupocie całej grupy liberalnych publicystów. Oni pełnią rolę naganiaczy Schetyny. Waląc w Biedronia, w Czarzastego, w Zandberga, chcieliby zmusić ich, żeby poparli Koalicję Obywatelską, czyli PO, czyli Schetynę. Pod hasłem, że tylko zjednoczona opozycja zatrzyma PiS. Hasło jest oczywiście nieprawdziwe. Bo opiera się na dwóch fałszywych założeniach. Że elektoraty mogą się sumować, i że wyborcy posłuchają liderów "swoich" partii. Tak nie jest, i tak nie będzie. To wie każdy, kto choć trochę interesuje się polityką. Że w elektoracie lewicy są wyborcy, których Platforma brzydzi. Bo się podlizuje banksterom, bo lekceważy ludzi pracy, bo się boi biskupów, itd. I oni prędzej nie pójdą do wyborów, niż mieliby oddać na PO swój głos. Analogicznie, jest masa wyborców Platformy, dla której lewica jest czymś paskudnym, zwłaszcza ta o PRL-owskim korzeniu. Po cóż więc łączyć coś na siłę? Dlatego uważam, że to nawoływanie do "jedności" czemu innemu służy. Otóż, tak jak racją stanu Jarosława Kaczyńskiego jest, by nic znaczącego nie powstało na prawo od PiS-u, tak racją stanu PO jest rozwalanie lewicy. Żeby nie podniosła głowy. Żeby się nie odbudowała. I żeby można było ją szantażować - albo my, albo PiS, więc musicie oddać na nas swój głos. To jest nawet ważniejsze dla PO, niż walka z PiS-em. Bo jak się jest jedyną opozycją, to można zakładać, że w końcu kiedyś tę władzę się odzyska. Schetyna może mieć taką nadzieję. A jak z boku wyrośnie mu ktoś silny, to przecież zabierze mu wyborców. To oczywiste, każdy przecież widzi, że Schetyna w roli lidera opozycji jest postacią niewiarygodną. Ma przylepiony wizerunek cwanego aparatczyka, i to już się nie zmieni. Więc jeżeli nie potrafi zbudować się jako lider opozycji, pilnuje swego stołka, wycinając wszystkich możliwych konkurentów. A takie pogrywki jak z Biedroniem, tylko tę opinię wzmacniają. Zwłaszcza, że po I turze, jak Polska długa i szeroka, będziemy słyszeć nawoływania i prośby, żeby wyborcy lewicowi poparli kandydatów z PO. Przyjdzie koza do woza. I w tym zbożnym celu naganiania lewicowych owieczek do zagrody PO uczestniczy grono dziennikarzy-naganiaczy. Oni tresują lewicę, jednych obszczekując, do innych się łasząc. Żeby, gdzieś na zakończenie, przegryźć jej gardło. I to właśnie Robert Biedroń głośno powiedział. Daję więc i jemu, i Mateuszowi Morawieckiemu, swoje prywatne wyróżnienia. W końcu coś nowego do tej przaśnej nadwiślańskiej polityki wnieśli.