To było nie na miejscu, dlatego że te konwencje pokazały, że wybory samorządowe stają się w coraz większym stopniu kolejną partyjną batalią. Wyprawą po kolejny łup. Że partyjne machiny miażdżą samorządowców, ludzi wtopionych w swoje środowisko, przeważnie bardzo kompetentnych i oddanych sprawom lokalnym. Nie podoba mi się to. Bo jeżeli do partii na poziomie ogólnokrajowym nic nie mam, to przecież widzę do czego są zdolne na szczeblach samorządowych. I czym różni się partyjny prezydent czy burmistrz od tego spoza politycznych układów. Te schematy były już wiele razy opisywane - partyjny prezydent obsadza urząd miejski partyjnymi spadami, i realizuje linię partii. Z której - gdy na przykład chodzi o PiS - obowiązek wybudowania pomnika Lecha Kaczyńskiego i nazwania jakiejś ważnej ulicy jego imieniem, należy do najmniej dolegliwych. Jeżeli już jestem przy PiS-ie... Ta partia idzie do wyborów samorządowych tradycyjnie obiecując walkę z lokalnymi klikami. OK, to jest ważna rzecz. Tylko że w realu walka ta polega na tym, że te "lokalne kliki" zastępowane są partyjną kliką. I nic się nie zmienia... Po drugie, te konwencje były niemądre. One wszystkie odbywały się według jednego schematu: straszymy Polaków przeciwnikiem, mówimy, że my jesteśmy najlepsi, zjednoczeni i w ogóle, i mamy najlepszy program. A potem prezentowano jakieś hasła, banalne, żeby wyglądało, że partia ma coś do powiedzenia. Oczywiście, nie mam nic przeciwko pracom programowym, które odbywają się w gremiach partyjnych. Aczkolwiek mam wątpliwości, czy te hasła, które z taką pompą prezentowano na konwencjach, wymyślali partyjni mózgowcy, czy raczej wynajęta firma PR. Zresztą, to jest bez większego znaczenia - bo i tak nikt ich nie pamięta. Ważniejsze w tym wszystkim jest coś innego - że partie ważą się wysuwać ogólnopolskie hasła w wyborach samorządowych. A przecież różnią się te samorządy. I to jak! Inaczej wygląda wiejski powiat na wschodzie, inaczej duże miasto itd. Jakiej więc trzeba bezmyślności, by wierzyć, że jednym sloganem da się opowiedzieć potrzeby różnych miejsc? I jak małej wiary wobec lokalnych działaczy - których już na starcie wpycha się w partyjne schematy. To co, oni już nie mają swojego rozumu? Wybierać będziemy samorządowców czy manekiny? Ludzi wyczulonych na lokalne potrzeby, czy też wyczulonych na potrzeby partyjnego wodza? Po trzecie, te konwencje były niesmaczne. Cóż przez to rozumiem? Otóż one pokazywały partyjnych liderów i partyjnych kandydatów na prezydentów miast. Oni się wszyscy prezentowali. Przepraszam, ale to jest groch z kapustą. Oglądając konwencję Platformy musiałem m.in. wysłuchać wynurzeń jej koalicjantek, czyli pań Lubnauer i Nowackiej. Po co? Przecież ich głos jest bez znaczenia... OK, rozumiem, że pani Nowacka musiała się pokazać, że się sprzedała Schetynie. Być może jest to ważne dla tych paru osób, którym załatwiła miejsce na listach wyborczych, ale co to ma wspólnego ze sprawami społeczności lokalnych? Lecz to wszystko nic, w porównaniu z prezentacją kandydatów na prezydentów miast. Człowiek patrzył na ten towar, i zastanawiał się, co się w Polsce takiego zdarzyło, że z wyborów na wybory ci kandydaci są coraz słabsi? Że to waga już nawet nie lekkopółśrednia, ale piórkowa... Spójrzmy na najbardziej spektakularną bitwę - o Warszawę. W niedalekiej przeszłości o fotel prezydenta stolicy walczyli Lech Kaczyński, Andrzej Olechowski i Marek Balicki. Pierwszy - były prezes NIK, były minister sprawiedliwości. Drugi - były minister finansów i były minister spraw zagranicznych. Trzeci - były minister zdrowia. Potem mieliśmy parę Hanna Gronkiewicz-Waltz i Kazimierz Marcinkiewicz, czyli była prezes NBP i były premier. A teraz? Wiceminister kontra były minister, ale drugorzędnego resortu, nikt o tym epizodzie nie pamięta. Dwóch chłopaczków. No, jak są tacy kandydaci, to i kampania jest śmieszna. Mój ulubieniec, znany intelektualista Patryk Jaki, zdążył już obiecać dwie nowe linie metra, nową dzielnicę, wieżowców i plaż, darmowe bilety na komunikację miejską i co tam jeszcze... A przypominam, do wyborów jest grubo ponad miesiąc, więc Jaki pewnie zdąży zgłosić propozycję kosmodromu, dronów robiących zakupy, i portu morskiego. A co... Pytanie samo się więc nasuwa - czy Jaki i Trzaskowski to najlepsi kandydaci, których mają PiS i PO? Zapewne. A jeżeli tak, to dlaczego ich dorobek zawodowy tak miałko wygląda w porównaniu z poprzednikami? Zresztą, nie tylko ich, bo zdecydowana większość kandydatów to świeżynki... Innymi słowy, to co dzieje się w Warszawie jest ilustracją szerszej tendencji. A skąd się ona bierze? Po prostu, takich polityków produkuje nam obecny system polityczny. Jeżeli 10-15 lat temu miarą ministra było skuteczne i równocześnie widowiskowe zarządzanie resortem, to dziś jest zupełnie inaczej. Minister nie ma prawa wychodzić przed szereg, wybijać się ponad premiera czy prezesa partii. Musi powtarzać partyjny przekaz dnia, być osobą nijaką. Kto dziś, tak z rękawa, wymieni nazwisko ministra finansów? A ministra rozwoju? Albo szefa MSZ? A przecież do tej pory były to resorty-trampoliny. A dziś? Dziś mamy gromadę no-name’ów. I nie spodziewajmy się, że będzie inaczej. Obecny system nastawiony jest na wzmacnianie wielkich partii, wzmacnianie władzy ich wodza, i na produkowanie bezbarwnych aparatczyków. Tak to zostało ułożone. I te wybory, samorządowe, które zbliżają się wielkimi krokami, tę tendencję, z założenia, mają wzmocnić. Trzymam kciuki, żeby to się nie udało.