Fani PiS-u pisali o nim, że niemota, że zalicza wpadkę za wpadką, że nikt. Kaczyński, zapowiadano, w bezpośrednim starciu miał go roznieść. Tymczasem marszałek, na początku trochę nerwowy, ustał pole, a pod koniec, w sprawach polityki zagranicznej, potrafił przejść do udanej ofensywy. W niedzielę Polacy zobaczyli na własne oczy, że Komorowski trzyma prezydencki poziom. Ten garnitur dobrze na nim leży. To ważne dla niego. Kaczyński z kolei walczył o coś innego. Mobilizował swój elektorat. Powtarzał więc, że Polska B jest ogrywana przez Polskę A, a polski kapitał przez obcy kapitał. Że plany rządu o "uczonych nazwach" (kiedyś PiS używał słowa "mędrcy" jako politycznej obelgi, teraz są to "uczone nazwy") zakładają, że biednym się zabierze, a bogatym da. I tylko on, Kaczyński, może to zmienić, i podzielić uczciwie. Więc, zdaje się, na ostatnie dni kampanii wraca nam stary, dobrze znany PiS... A elektorat lewicowy, który podobno ma rozstrzygnąć wybory? Czy dostał coś ciekawego dla siebie? Niewiele. Obaj, i Kaczyński, i Komorowski, są ludźmi prawicy. To było słychać. Ale słychać też było wyraźne różnice w ich poglądach na stosunki państwo - Kościół czy in vitro. Różni ich też stosunek do IV RP, z jej obsesjami lustracyjnymi, podsłuchami, aresztami, wsadzaniem w kamasze, giertychowymi trójkami w szkołach. Kaczyński takie państwo budował, Komorowski takiemu państwu się sprzeciwiał. W niedzielę o tym nawet się nie zająknęli. Kaczyńskiemu się nie dziwię, Komorowskiemu tak, bo pamięć o tych ekscesach rzutuje na postawy wielkiej części Polaków. Jeśli więc słyszę różne opinie, że wyborca lewicowy ma kłopot, bo nie wie na kogo oddać głos, to zaczynam zastanawiać się, czy osoby, które coś takiego opowiadają nie zapadły przypadkiem na amnezję, czy też liczą, że na amnezję zapadli inni... Ale przede wszystkim debata pozostawiła wielkie poczucie niedosytu, i długo można wyliczać, o czym ważnym kandydaci nie powiedzieli. Bo znów była kulawa! Znów została zepsuta, znów postawiono sztywne bariery, sztywne scenariusze. Że teraz rozmawiamy o sprawach społecznych, a teraz o polityce zagranicznej, że dwie minuty na odpowiedź... Znów kandydaci nie mogli porozmawiać ani z dziennikarzami, ani, tym bardziej, ze sobą. Zamiast tego - deklamowali odpowiedzi. OK, rozumiem, sztabowcy obu stron coś takiego ustalili. Ale to znaczy, że trzy telewizje w Polsce, jedyne, bo przecież innych de facto nie ma, są jak hetka pętelka, jeżeli jacyś wyrobnicy polityczni układają im program. Naprawdę, proszę przypomnieć sobie wybory sprzed lat 5, 10, 15, 20. Było lepiej i ciekawiej! Na naszych oczach zachodzi istotna zmiana - polityka staje się kolejnym telewizyjnym formatem, miejscem, gdzie odejście od scenariusza czy niespodziewana riposta są rzeczami niepożądanymi. Gdzie 2 minuty to jest ten czas, w którym trzeba się zmieścić, obojętnie, czy mówi się o polityce zagranicznej, czy o podatkach, czy o stosunkach państwo - Kościół. To co, jak będzie dłużej, to Kowalski nie pojmie, albo go to znudzi? Ech... W naukach politycznych chętnie przypomina się, jak w 1858 roku o fotel senatora stanu Illinois rywalizowali Abraham Lincoln i sędzia Stephen Douglas. Obaj objeżdżali stan zabiegając o głosy. Występowali przed publicznością, we dwóch, wygłaszając półtoragodzinne prelekcje, na które konkurent miał prawo odpowiadać równie długą ripostą. W sumie debata trwała trzy, cztery godziny, przedzielona, zdarzało się, wspólnie spożywanym posiłkiem. O czym to świadczy? O tym, że obaj, i Lincoln, i Douglas, posiadali rozległą erudycję, umiejętność logicznego myślenia, prezentowania własnego stanowiska i odpierania argumentów. Ale debaty także świadczyły o poziomie słuchaczy, którzy potrafili je śledzić, przyjmować argumenty, konfrontować, analizować. I nie przeszkadzali jakimś dopingiem. Cóż, obawiam się, że w dzisiejszej Polsce ani takich polityków, ani takiej publiczności raczej się nie znajdzie. Dziś debata musi być "dynamiczna". Dziś od polityków wymaga się "atrakcyjnych" sformułowań. One krążą potem w przestrzeni publicznej jako gejzery dowcipu albo jako wielkie mądrości. Facet z wibratorem, dziadek z Wehrmachtu, stolik brydżowy - to przecież nie jakieś lapsusy, ale wręcz programy polityczne. Miejmy sami do siebie pretensje, że takim byle czym politycy potrafią zawrócić nam w głowach. Robert Walenciak