Daleki jestem od bagatelizowania i niedoceniania zagrożenia, jakim są samotni, niezrównoważeni i opętani dziwnymi ideami ludzie. Przykłady Timothy McVeigh'a czy Andersa Breivika dowodzą, że zdeterminowany szaleniec jest w stanie doprowadzić do niewyobrażalnych tragedii i to nawet w państwach wydawałoby się tak nienawykłych do aktów przemocy (a w dodatku pozbawionych problemów) jak Norwegia. Dlatego wypuszczoną o świcie, elektryzującą informację o naukowcu-chemiku przygotowującym się do wysadzenia w powietrze Sejmu potraktowałem absolutnie serio. Ale po obejrzeniu konferencji prasowej, podczas której ogłaszano sukces, i po przeczytaniu w internecie forów, na których wypowiadał się niedoszły zamachowiec, nabrałem jakiejś dziwnej niepewności. Przede wszystkim nie podobało mi się to namolne i bardzo wprost sączone do głów i serc przekonywanie, że zatrzymanie Brunona K. jest świetnym dowodem na to, iż ABW powinna zatrzymać pełnię swoich uprawnień. Jeśli informuje się o wykryciu spisku na życie prezydenta, premiera i ponad pięciu setek parlamentarzystów, to domaganie się pochwał, uznania, splendoru i immunitetu jest naprawdę nie na miejscu i pachnie nadymaniem sprawy, by tym bardziej pasowała do tezy o dzielnych oficerach, którzy bez obecnych możliwości nie byliby w stanie uratować świata. Rola tychże oficerów ABW przy osaczaniu Brunona K. także nie jest do końca jasna. Oczywiście, że sięganie po takie metody, jak podstawianie agentów jako potencjalnych uczestników zamachu, jest standardowym działaniem służb, ale pytanie: na ile byli oni tymi, którzy wyłącznie kontrolowali potencjalnego zamachowca, a na ile go inspirowali albo stymulowali do działania? Jak pokazują przykłady z innych państw - przede wszystkim z USA - tu granica bywa bardzo niewyraźna, a czasami zdarza się ją agentom zdecydowanie przekraczać. Efektowny, w zamierzeniu, pokaz filmowy i zdjęciowy nie do końca pasował do opisu planów Brunona K. Bo te przedstawiano jako świetnie przygotowywany zamach, przy użyciu najnowszych zdobyczy techniki, a to co zaprezentowano, to kilka wybuchów sprzed lat (które dla człowieka, który zawodowo zajmuje się materiałami wybuchowymi, nie są niczym nadzwyczajnym) i fotografie kliku metrów kabli, starego telefonu komórkowego, jeszcze starszego granatu i pistoletu, paru tablic rejestracyjnych, dwóch hełmów i kamizelki kuloodpornej. Nie twierdzę, że to standardowe wyposażenie każdego naukowca krakowskiej uczelni, ale gdybym zobaczył trotyl, heksagen i ciężarówkę, która miała sforsować sejmowe zabezpieczenia, poczułbym się znacznie bardziej przekonany. Jak na zimnego i precyzyjnego zamachowca Brunon K. jakoś zanadto miał w pogardzie zasady konspiracji. Werbowanie współpracowników przy pomocy forów internetowych jeszcze potrafiłbym zrozumieć - ale podpisywanie apeli o wspólną walkę mailem, który widnieje na stronie uczelni, to już jednak nadmiar dezynwoltury. Oczywiście, że wszystkie te pytania i wątpliwości są do rozproszenia. Niektóre dadzą się tłumaczyć stanem emocjonalnym czy psychicznym Brunona K., inne tym, że unieszkodliwiono go na dość wstępnym etapie przygotowań do zamachu, a że cała ta historia była z punktu widzenia służb i prokuratury niezwyczajna, przeto i ich przedstawicielom nieco puściły nerwy. Chwała im oczywiście za to, że namierzyli i rozpracowali niedoszłego zamachowca, ale pytania o to, czy naprawdę był on tak groźny i zdeterminowany, jak go opisano, pozostają - póki co - bez ostatecznej odpowiedzi. Konrad Piasecki