W późny piątkowy wieczór przechodziłem obok Komendy Głównej Policji. Oddalony o dobrych kilka kilometrów od jakichkolwiek miejsc, w których przebywały wówczas wszelkie polskie i przyjezdne VIP-y budynek, strzeżony był na każdym rogu przez dwóch policjantów. Ich liczba przekraczała codzienną normę o jakieś 900 procent. Nie wiem, na jakiej podstawie uznano, że przyjazd amerykańskiego prezydenta do Warszawy niesie za sobą zagrożenie także dla KGP, ale najwyraźniej służby wprawiły się w stan takiej histerii, że postanowiły strzec wszystkiego, wszystkimi siłami, jakimi dysponują. Ten obraz nocnej i pilnie strzeżonej komendy dobrze oddaje atmosferę, jaka panowała w Warszawie w piątek i sobotę. Z gorliwością i napuszonością, właściwą dla państw kultywujących wschodniobizantyjskie obyczaje, stolica sporego kraju w Unii Europejskiej postanowiła zawiesić na jakieś 30 godzin sporą część miejskich aktywności. Pracownikom firm mających siedziby w centrum powiedziano, że mogą nie przychodzić w piątek do pracy. Drogę na lotnisko zamknięto na spory kawał dnia, każąc tym, którzy mieli to szczęście i lecieli tego dnia w świat, docierać na Okęcie długie godziny przed wylotem samolotu. Komunikację autobusową i tramwajową wywrócono do góry nogami, a części miasta w ogóle wyłączono z życia. Skończyło się to tym, że Obama mógł machać jedynie do rozstawionych co trzy metry policjantów, bo warszawiacy albo stali w tym czasie w korkach, albo - wystraszeni ponurymi wizjami snutymi przez władze - zostali w domach czy uciekli z miasta. Nie wiem, na ile za to szaleństwo odpowiedzialne były służby amerykańskie, a na ile polskie, ale marzyłoby mi się, żeby wizycie Baracka Obamy towarzyszyło choć odrobinę więcej radości i swobody, i choć odrobinę mniej ponurego napięcia. Patrząc na obrazki z Anglii i Irlandii - i porównując je z tym, co zafundowano Obamie w Polsce - można było popaść w chandrę i depresję. Tam były wizyty w pubie, wspólne grillowanie z Cameronem, wejścia w tłum i pożyczanie telefonu od jednej z machających prezydentowi nastolatek, czy przemówienia do mieszkańców, tu - pomniki, groby, pamiątkowe tablice, kombatanci i na dokładkę polscy politycy robiący prezydentowi zdjęcia przy pomocy telefonów. Nie żeby nie podobały mi się rozmowy Obamy z AK-owcami czy weteranami z Iraku i Afganistanu, bo to akurat był jeden z bardziej sympatycznych momentów tej wizyty, ale czy naprawdę mamy Ameryce do zaoferowania jedynie Polskę polityczno-martyrologiczno-naradową? Pełną wyłącznie umundurowanych policjantów i wygarniturowanych polityków? A w dodatku - i to była gorzka wisienka na tym i tak mało smakowitym torcie - podającą amerykańskiemu prezydentowi pralinę czekoladową z sorbetem z pomarańczy. Jak to z pomarańczy? A polskie truskawki? A maliny? Jeżyny? Poziomki? Ministrze rolnictwa! Ty to widzisz? I nie grzmisz...? Konrad Piasecki