Doskonale pamiętam czasy, gdy w sejmowej sali nie było krzyża. Jeszcze w połowie lat 90, choć byli tacy posłowie, którzy przekonywali, że "tylko pod krzyżem, tylko pod tym, znakiem Polska jest Polską, a Polak Polakiem", nikt nie wpadł na to, że można, bez pytania innych o zdanie, przekuć te słowa w czyn. Krzyż zawisł dopiero po wygranej AWS, gdy grupa posłów tego ugrupowania, w nocy, weszła na salę sejmową i nie bez trudu i wypadków (jeden spadł z drabiny) dokonała dzieła "sakralizacji" sali plenarnej. Wywołało to protesty SLD, narzekającego na "dyktat" AWS, ale straszliwa wizja, że "postkomuniści znów chcą wojować o krzyże", szybko ostudziła wówczas dyskusyjny zapał. Nie wiem, na ile sprowokowany pytaniem, a na ile, rzeczywiście myślący o powrocie do tego sporu, wywołał go na nowo szef SLD. I choć, jak się zdaje, Napieralskiemu marzy się raczej medialny szumek niż cokolwiek innego, że nie ma w sobie ani determinacji, ani siły, by cokolwiek, poza nieśmiałym pobrzękiwaniem szabelką w tej sprawie zrobić, to wydaje się, że jest się nad czym zastanawiać. Nie cierpię na anty-kościelne fobie, nie mam w sobie nic z wojującego ateisty, estetyka i retoryka ruchów typu "NIE" czy wojujących organizacji "pro-choice" mierzi mnie i wzbudza odruchy odrzucenia. Uważam jednak, że model państwa w którym nauka religii w szkołach stała się praktycznie obowiązkowa, a symbole religijne w urzędach publicznych nikogo już nie dziwią, nie jest modelem bez alternatywnym. Po czasach, w których Kościołowi rekompensowano z nawiązką krzywdy okresu PRL, można by się zastanowić czy wszystkie ideologiczne "dziesięciny" przełomu lat 80 i 90 sprawdziły się w życiu. Konstytucja gwarantuje równouprawnienie kościołów, bezstronność religijną i światopoglądową władz, oraz wzajemną niezależność państwa i kościołów. Na ile te twardo i konsekwentnie zapisy są w naszej codzienności przestrzegane - można by o tym długo dyskutować. Ale właśnie - dyskutować, a nie każdy spór o rolę Kościoła w życiu państwowym kwitować pogardliwym wzruszeniem ramionami i stwierdzeniami typu "to temat zastępczy". Bo właśnie takie "tematy zastępcze", są w wielu krajach najżywiej dyskutowanymi i wywołującymi największe emocje kwestiami pojawiającymi się w poważnej debacie publicznej. Może warto by i u nas czasami je przeprowadzać, a nie błyskawicznie kończyć je hasłem "w sprawach ideologicznych panuje u nas powszechna zgoda, więc nie ma o czym rozmawiać".