To krótki spis tricków, których rządzący używają, by zatuszować smętny finał wojny z PZPN. Podejrzewam jednak, że nawet gdyby połknęli własny język, to i tak szanse na przekonanie kogokolwiek, że nie przegrali tej potyczki, są znikome. "Polska nie będzie rozmawiać z szantażystami", "Dość tej pychy i arogancji", "Nie można dać nawet kroku w tył", "Najwyższy czas zaryzykować. Za cenę zrobienia porządku w PZPN warto zrezygnować z meczów eliminacji mistrzostw świata" - te mocne słowa używane w ostatnim tygodniu przez polityków Platformy brzmią dziś niemal tak, jak zapewnienie marszałka Rydza Śmigłego o nie oddawaniu "nawet guzika od munduru". Ministra Drzewieckiego od Rydza różni jednak sporo - choćby to, że mimo przeświadczenia (przynajmniej propagandowego) o własnej sile, Śmigły nie rozpoczynał wojny z Niemcami, a i wytrzymał w niej odrobinę dłużej niż nasz rząd w starciach z PZPN. Z trudem przychodzi mi zrozumieć, na co liczyli rządzący idąc w bój. Zdaje się, że założyli, iż przerażony zarząd związku, na widok kuratora, czym prędzej poda się do dymisji, dzwoniąc przedtem do panów Platiniego i Blattera z prośbą, by ci przyjęli to ze spokojem i godnością. Następnym krokiem - podejrzewam - miała być deklaracja dwójki Kręcina i Lato, że nie wystartują w wyborach, co pozwoliłoby zwyciężyć Bońkowi, czyli temu kandydatowi, który jest dla polityków Platformy najłatwiejszy do przełknięcia. Marzenia okazały się mrzonkami już w drugim dniu konfliktu. Zarząd, mimo, że opuszczony przez Listkiewicza (który wycofał się na z góry upatrzone pozycje prowadząc subtelną grę, która ma mu pozwolić na zachowanie dobrych stosunków zarówno z działaczami PZPN jak i z ministrem sportu) zaczął walczyć, FIFA i UEFA zaczęły się odgrażać, groźba zawieszenia i przede wszystkim - odebrania EURO zajrzała co niektórym w oczy i rząd przeszedł do defensywy. Co prawda jeszcze w ostatnim paroksyzmie odwagi, w piątek, wypuszczono do boju premiera i Stefana Niesiołowskiego, ale ich ostre słowa, miały udowodnić już chyba tylko to, że gabinet Tuska nie podda się bez walki. O tym, że będzie rozejm, wiadomo było już od nocy z niedzieli na poniedziałek, a rząd wywalczył tylko to, że ogłosi go dopiero wtedy gdy Sepp Blatter uzna, że nie ma sensu trwać przy ultimatum, bo jest już "po sprawie". Nie twierdzę, że ta wojna była do wygrania. PZPN jest - zdaje się - tak zatęchłą i zaskorupiałą instytucją, że ciężko bez opcji zerowej i wyczyszczenia jego działaczy od szczebla powiatowo-gminnego aż do krajowego wprowadzić tam jakiekolwiek zmiany. A gdy parasol nad nimi roztaczają międzynarodowe federacje, które uznały, że wynalazek piłki nożnej jest nierozerwalnie z nimi związany, to wydaje się to niemożliwe. W tej sytuacji pozostają dwie opcje - albo przymknąć na wszystko oko i czekać, aż biologia zrobi swoje i związek zmieni się w naturalny sposób, albo zamknąć te oczy, wypić coś dla kurażu, wprowadzić kuratorów od dołu do góry i zaryzykować, i wykluczenie, i odebranie EURO. Tylko pytanie, czy warto podejmować aż takie ryzyko?