To wcale nie jest błaha potyczka. Bo już czuję, że Euro będzie totemem, kamieniem filozoficznym, zaklęciem, do którego rządzący odwoływać się będą przez najbliższe lata. Platforma będzie się przez Euro definiować, pęcznieć na nim, sycić nim świat i siebie samą. Coś się nie powiedzie... "Ale z Euro poszło nam znakomicie". Jakaś obietnica nie zostanie zrealizowana... "Ale podczas Euro pokazaliśmy, że rząd potrafi". Polskę spotka jakaś porażka... "Ale Euro dowiodło, że umiemy poprowadzić kraj także i do sukcesu". Przedsmak tego, co nas czeka, dają kolejne wywiady premiera. Czy to na stadionie czy poza nim Donald Tusk mówi o "wzbogaceniu zbiorowej tożsamości", "100-procentowym sukcesie organizacyjnym", "profesjonalnej pracy służb" czy "dobrym przekazie, które dotrze do Polaków". Jednocześnie daje do zrozumienia, że uznawanie Euro za cezurę, po której zreorganizowany rząd ruszy do nowych zadań to nieporozumienie i dziennikarska nadinterpretacja. Jeśli tuż przed wejściem w szósty rok rządzenia szef rządu mówi, że "chce stworzyć konkretny plan inwestowania w polską rodzinę", to oczywiście można by mu tylko bić brawo, gdyby nie to, że ciśnie się na usta pytanie, czy nie warto było zrobić tego wcześniej i ogłosić, gdy się już coś stworzy, a nie wtedy, gdy wpadnie się na pomysł, że zamierza się coś zrobić. Podobnie - nieco banalnie i bardzo mgliście (choć to sprawa z zupełnie innego porządku) - Donald Tusk mówi o in vitro. Oto w czwartym roku dyskusji na ten temat lider rządzącej partii ma do powiedzenia tyle, że trzeba koncentrować się na tym, by zwalczyć "okrutny pomysł penalizowania za korzystanie z tej procedury". I zachodzę w głowę, co by w takim razie powiedział, gdyby nie PiS-owska idea sadzania lekarzy do więzienia za dokonanie in vitro. Nim jednak jeszcze premier zaczął gromko dąć w trąby tryumfu, prezes PiS postanowił zostać saperem, który rozbraja jeszcze nie uzbrojone dobrze bomby. Jego wypowiedź o "mistrzostwach, które były w porządku", ale jeśli chodzi o nadzieje na skok cywilizacyjny to skończyły się one "kompletną klęską", miały dać opozycyjną definicję tego, co wydarzyło się w czerwcu 2012 w Polsce. Definicję z punktu widzenia logiki formalnej i porównania np. zapowiedzi drogowo-autostradowych z faktami wcale nie taką nieprawdziwą, ale kompletnie chybioną z punktu widzenia oczekiwań i nastrojów społecznych. Polacy - niezależnie od poglądów i sympatii politycznych - uznali w swej masie Euro za własny sukces. Peany zagranicznej prasy i kibiców na temat organizacji, gościnności, stadionów czy polskich miast z lubością kupili - sycą dziś nimi własną próżność i likwidują kompleksy. Prezes mówiący o klęsce budzi w nich dysonans poznawczy. Zbyt silny, by mógł zostać przełamany. A jeśli tak, to przekaz zostanie odrzucony, a Jarosław Kaczyński dołoży kolejną cegiełkę do budowy obrazu wiecznie niezadowolonego ze świata żółciowca i zgorzkniałego krytykanta. Konrad Piasecki