Łatanie dziur budżetowych to dla gabinetu Tuska walka o życie - niepowodzenie może odebrać mu to, co politycy Platformy, jak sądzą, mają już w kieszeni, czyli prezydenturę i zwycięstwo w następnych wyborach. Liderzy Platformy uwielbiają wyrzekać na rządy PiS-u, że te przejadły wzrost gospodarczy, że miast dokonywać reform, które owocowałyby w przyszłości budżetowymi oszczędnościami, obniżały podatki i napinały cięciwę finansowych możliwości państwa. Problem w tym, że od dwóch lat rząd Tuska robi niewiele, by ten stan rzeczy zmienić. Jedyną doprowadzoną do końca reformą, dającą widoki na przyszłość, były cięcia w emeryturach pomostowych - wymuszone zresztą tym, że swój żywot kończyły regulujące je przepisy. Próbą - wciąż ślimacząca się w resortowych i społecznych konsultacjach - jest reforma emerytur policyjnych. A co z emeryturami wojskowymi? Co z wołającym coraz bardziej o pomstę do nieba KRUS-em? Co ze zrównaniem wieku emerytalnego kobiet i mężczyzn? Co z wciąż nieszczelnym systemem rentowym? Dlaczego jakikolwiek ruch dotyczący płatności za studia odnotowano dopiero po dwóch latach rządzenia? Tych pytań mogłoby być jeszcze sporo. Bo smutna prawda o dwóch latach sprawowania przez Platformę władzy jest taka, że raczej starano się rządzić tak, by nikogo nie urazić i nie zrazić do siebie, niż rzucano się w wir rewolucyjnych reform. Smutna, kryzysowa rzeczywistość zaczęła skrzeczeć z całą mocą na początku zeszłego tygodnia. Chyba nieprzypadkowo - akurat w kilkanaście dni po wyborach europejskich. Skrzek wyprowadził z równowagi premiera, który jednym, mało zgrabnym kopnięciem zniszczył konstruowany z trudem stolik medialnego porozumienia PO-PSL-SLD. Zrobił to w stylu, który chwały raczej mu nie przynosi. Bo premier, który za pięć dwunasta, tuż przed ostatecznym głosowaniem, dowiaduje się - jak sugeruje on sam - że w ustawie medialnej zapisano niemal 900-milionowe gwarancje dla mediów publicznych, wystawia się na śmieszność i budzi zażenowanie. Zwłaszcza że wymyślona przez Platformę reforma mediów od początku zakładała, że pieniądze na nie pochodzić będą z budżetu, a nie z abonamentu. Czy naprawdę szef rządu myślał, że uda się na ten cel wyłożyć z państwowej kiesy jakiś ochłap? Że wcielenie w życie wielkiej idei likwidacji abonamentu da się załatwić przy pomocy 100 milionów złotych? Albo mamy premiera bardzo naiwnego, albo bardzo nerwowego i nie wytrzymującego presji sytuacji, albo knującego jakiś polityczny plan. Być może plan doprowadzenia do wcześniejszych wyborów, bo upokorzenie PSL, a zwłaszcza SLD, może zaowocować tym, że żadne prezydenckie weto nie będzie już mogło być w tym sejmie odrzucone. Zważywszy na plany trudnych i bolesnych podwyżek podatków czy składek trudno spodziewać się, by tych wet miało nie być. Scenariusz, w którym zmagająca się z wetami impotentna Platforma rozkłada ręce i mówi: ,,musimy zdobyć absolutną większość", jeszcze dziś wydaje się scenariuszem mało prawdopodobnym. Ale, jeśli PO uzna, że to jedyny sposób na ucieczkę do przodu i na zapewnienie sobie bezpiecznej pozycji na następne lata, to być może stanie się on scenariuszem obowiązującym. Konrad Piasecki