W najnowszej historii Polski żadnemu premierowi i żadnemu rządowi nie udało się wyczołgać z takiego dołka sondażowego, w jakim jest dziś gabinet Tuska. W podobnych do dzisiejszych opresjach, owszem, różne gabinety i ich szefowie bywali, ale wróżyło im to zawsze dalsze staczanie się po równi pochyłej. Dla Millera, Belki i Buzka - bo to oni sięgali w notowaniach stref bliskich dna - sondażowe kłopoty były dodatkowymi gwoździkami do politycznej trumny. Szef SLD został zmuszony przez partię do odejścia ze stanowiska, a obecny prezes NBP i były przewodniczący europarlamentu dotrwali do wyborów, i to nawet w konstytucyjnym ich terminie, ale tylko dlatego, że nie było kim i jak ich zastąpić. Tusk jest w sytuacji o tyle od nich lepszej, że ma wciąż w miarę stabilną większość sejmową, dwa lata do wyborów i na horyzoncie nie widać nikogo, kto walcząc o serce tej większość rzuciłby mu rękawicę. Ale też długie pogrążanie się w sondażowych nieszczęściach zawsze kończy się dla rządzących kłopotami - trudno jest im utrzymać w ryzach partię, posłowie - przerażeni wizją nie wejścia do kolejnego Sejmu - zaczynają się burzyć i wykruszać, więc jeśli szef PO chce jakoś dociągnąć do wyborów, a w dodatku nie być w nich skazanym na sromotną klęskę, musi szybko znaleźć sposób na poprawę własnych notowań. Dziś wygląda na to, że tym kamieniem filozoficznym i skutecznym sposobem na odbudowanie sympatii nie będą zmiany personalne w rządzie. Potrzebne, oj, bardzo potrzebne. Tyle że kandydatury ministerialne, o których słychać najczęściej, nie wywołają zdaje się wielkiej wrzawy i nadmiernego entuzjazmu. Na miejsce jednych działaczy PO przyjdą inni - zapewne tu i ówdzie dodadzą trochę pary i dynamiki, ale nie będzie to taka rewolucja, po której zachwycony naród znów zakocha się w rządzie i jego liderze. W ogóle zresztą na jakąś szczególnie namiętną miłość wyborców Platforma przestała już liczyć. Jej marzenia o odzyskiwaniu dawnej potęgi coraz bardziej się kurczą i karleją. Politycy PO troszczą się dziś głównie o partyjne układanki, o to, jak wyciąć swoich rywali i nie dać nagrać przeciwnikom. A wybiegając nieco naprzód - próbują przymierzać się do tego jak, przegrawszy wybory z PiS-em, złożyć w następnym parlamencie jakąś większościową koalicję. Czy dogadanie się z PSL i SLD wystarczy? Czy trzeba będzie sięgać i po Palikota, jeśli wejdzie do Sejmu? A może trzeba będzie przepraszać się z Gowinem i jego ludźmi? Na tryumf, zwłaszcza porównywalny z ostatnim, nikt, nawet najbardziej optymistyczni platformijni optymiści, już nie liczy.