"Prezydent to przemiły człowiek. Wesoły, dowcipny gawędziarz, który przy kominku i z kieliszkiem wina w ręku potrafi sypać jak z rękawa anegdotami i barwnymi opowieściami...". Zbyt często słyszę i czytam takie opowieści, bym mógł uznać je za misterną PRowską intrygę, mającą ratować wizerunek Lecha Kaczyńskiego. Problem tylko w tym, że o ile podobny obraz konsekwentnie malują, bliżsi i dalsi współpracownicy, o tyle przeciętny Polak ma poczucie, że ma się on do rzeczywistości jak pięść do nosa. Może i Prezydent taki jest - ale widzowie, słuchacze i czytelnicy - niemal nigdy go takim nie widzą. I nie wynika to z medialnej manipulacji. Po prostu - w sytuacjach publicznych Lech Kaczyński traci dużą część ze swego mitycznego uroku, staje się spięty, niepewny, sprawia wrażenie kogoś, kto najchętniej uciekłby gdzie pieprz rośnie. I Polacy takim go postrzegają. A gdy porównają tego prezydenta z poprzednikiem, który odkąd pamiętam, czuł się (a w każdym razie zachowywał) przy tłumach i kamerach jak ryba w wodzie, to postrzeganie zamienia się w poczucie bolesnego dysonansu. Trzeba też Lechowi Kaczyńskiemu przyznać, że trafił na ciężkie politycznie czasy. Dwa lata rządów PiSu, jakkolwiek by ich nie oceniać, były czasem, dawno nie oglądanej, gorączki politycznej. Walki o większość, pakty stabilizacyjne, Samoobrony, LPRy, Lepperowie i Giertychowie tego świata, byłyby może i idealne, ale dla prezydenta potrafiącego równo rozdzielać sympatię i kuksańce, a nie takiego, który ponad politycznymi interesami (i słowo daję pisze to bez ironii czy złośliwości), ma w sercu braterską miłość. Ja sam jestem zatwardziałym jedynakiem, ale wyobrażam sobie, że publiczna krytyka, czy nie daj losie, publiczne odcięcie się od brata-bliźniaka, to czyn na który trudno się zdobyć, zwłaszcza, gdy uważa się, że brat ma absolutną rację. Widmo prezydenta - zagubionego i jako strzałkę kompasu mającego wyłącznie lidera PiSu, mocno zaciążyło na pierwszym dwu- i - pół-roczu. Słabości nie przysłoniły, ani bardzo dobra polityka historyczna, ani, aż do przesady uporczywa, walka o gazową i naftową dywersyfikację, ani sukcesy święcone na wschodzie. Ponad-polityczne uhonorowywanie zapomnianych bohaterów przeszłości i zacieśnianie stosunków polsko-gruzińskich, czy polsko-azerskich najwyraźniej nie są w stanie przeważyć szali. Myśląc o reelekcji, Prezydent musi zdobyć się na to, by, miast wyłącznie chwalić, przynajmniej przymrużać oko, w odpowiedzi na pytania o działania PiSu. Musi też liczyć na to, że im dalej od rządów brata i im dalej w rządy Tuska, sympatie partyjne zaczną się odchylać, a "rządy miłości" coraz bardziej nużyć. Bo w obecnym stanie - pro-platformijnych sympatii i anty-pisowskich fobii - szanse na to, że dołączy do grona polskich prezydentów, którym nie dane było cieszenie się dwoma pełnymi kadencjami, jest więcej niż prawdopodobne.