Niedziela. 1 stycznia. Pierwszy dzień działania nowej ustawy refundacyjnej. Szybki monitoring mobilizacji resortu zdrowia przynosi następujące rezultaty. Minister w rodzimym Szczecinie. Będzie jechał do Warszawy pociągiem. Pojawić ma się w pracy w poniedziałek rano. Pierwszy zastępca ministra jest w górach. Przez cały dzień nie sposób go znaleźć. Okazuje się, że dostępny będzie dopiero w poniedziałkowy wieczór. Wiceminister odpowiedzialny za leki wyjechał świętować sylwestra. Telefony odbiera żona, mówiąca, że mąż jest chory, wziął antybiotyki i śpi. Gdy się budzi, okazuje się, że powrót i choroba mogą się przeciągnąć, ale "we wtorek powinienem być dostępny". Nie mam w sobie szczególnie populistycznych i antypolitykierskich zapędów, ale wydaje mi się, że w dniu, gdy zaczyna obowiązywać nowa i tak fundamentalna ustawa, kierownictwo ministerstwa powinno raczej siedzieć w Warszawie i przyglądać się rzeczywistości, a nie bawić na balach sylwestrowych. Zwłaszcza że sytuacja wymaga decyzji szybkich i jeszcze szybszego docierania z nimi do zainteresowanych. W każdej normalnej firmie w taki dzień ogłoszono by mobilizację i wzięto wszystkich "pod broń". Ale przecież to opłacana z pieniędzy podatnika administracja, tu naprawdę nie ma się czym przejmować.... Przyznaję bez bicia - nie czuję się wielkim fachowcem i znawcą tajników służby zdrowia. Rozmawiam jednak o niej sporo (zwłaszcza w ostatnich dniach) z politykami, lekarzami i farmaceutami. Rozumiem i podzielam sąd, że współodpowiedzialność za wyciekanie naszych wspólnych pieniędzy z systemu zdrowotnego powinni wziąć na siebie - po trosze - wszyscy. I nie ma powodu, by lekarze byli traktowani jak święte krowy, które mogą bezkarnie wypisywać, co chcą i komu chcą. Ale nie rozumiem, dlaczego reform i uszczelniania systemu nie zaczyna się od stworzenia dostępnej dla lekarzy i aptek bazy danych na temat tego, kto jest ubezpieczony, kto płaci składki i komu jaka refundacja i na co przysługuje. To wydaje się być najważniejszym i - w pewnym sensie - najprostszym sposobem na zdyscyplinowanie i skontrolowanie finansowanych przez państwo świadczeń zdrowotnych. I - sądząc po wypowiedziach ministra zdrowia - zdaje on sobie z tego sprawę. Podobnie jak ma świadomość tego, w jakim stopniu jego resort był przygotowany do wejścia w życie przepisów ustawy. Bartosz Arłukowicz jest jednak w niezwykle trudnej i delikatnej sytuacji. Jest pierwszym ministrem zdrowia, który nie może zwalić błędów, grzechów i zaniechań na poprzednika. A to stawia go w o niebo trudniejszej sytuacji niż dotychczasowych gospodarzy gabinetu przy ul. Miodowej.