W poniedziałkowy poranek, tuż po weekendzie przedłużonym przez święto Bożego Ciała, Donald Tusk wracał z żoną z romantycznego weekendu w Rzymie. Lecieli tanimi liniami lotniczymi, bez ochrony, bez zadęcia, ot po prostu weszli na pokład jak dwójka zwykłych turystów. Ich współpasażerowie najpierw oniemieli, a potem rzucili się, by porobić sobie zdjęcia z premierem. Tusk pozował, ściskał ręce, klepał po plecach i promieniał. Gdy przyleciał do Warszawy i wszedł do kancelarii premiera, wydawał się być jednym z najszczęśliwszych ludzi świata. Podekscytowany, opowiadał współpracownikom o tym, że nikt ze spotkanych w samolocie nie miał do niego pretensji, nikt nie narzekał na kryzys, wszyscy zdawali się uwielbiać swego premiera. Takie sytuacje utwierdzają Tuska w przekonaniu, że kandydując na prezydenta wygra w cuglach, a to przekonanie jest bez wątpienia podstawowym warunkiem jego startu. Dziś nie widać na horyzoncie niczego, co mogłoby pokrzyżować prezydenckie plany dzisiejszego premiera. Cóż z tego, że miał być cud, a cudu nie ma. Wszystko da się zrzucić na kryzys i udowodnić, że i tak jest lepiej niż być mogło, pokazać Polskę jako zieloną wyspę na tle czerwonej Europy i oznajmić, że tę zieloność zawdzięczamy działalności rządu. Cóż z tego, że mieli nas leczyć uśmiechnięci lekarze i pielęgniarki. I tak nikt w to specjalnie nie wierzył. Cóż z tego że Polacy nie wracają z emigracji. Większość rodaków się z tego cieszy, bo ci wracający byliby konkurentami w wyścigu do kurczącej się liczby miejsc pracy. Paradoksalnie, kryzys jest doskonałym sprzymierzeńcem Tuska, prawie tak dobrym jak oceny prezydentury Lecha Kaczyńskiego. Mimo wysiłków i bezdyskusyjnej poprawy stylu sprawowania urzędu, prezydent wciąż nie jest w stanie przekonać Polaków do tego, że jest właściwym człowiekiem na właściwym miejscu. A to, co było przed trzema laty jego atutem - czyli działanie w tandemie z bratem-bliźniakiem, dziś staje się coraz większym obciążeniem. Gdy Lech próbuje ocieplać wizerunek, gdy stara się tłumić wszelkie konflikty na linii prezydent-rząd, gdy próbuje być przyjacielski, wyważony i uśmiechnięty, Jarosław atakuje, dzieli Polaków na tych z AK i całą resztę, straszy Niemcami. A że wyborcy utożsamiają jednego brata z drugim, grzechy Jarosława spadają na Lecha i prezydent nie jest w stanie wygrzebać się z sondażowego dołka, a próbując się wygrzebać, zapada się weń jeszcze bardziej. Mimo wszystko, Lech Kaczyński jest przeciwnikiem, którego na miejscu Tuska bym nie lekceważył. Bo gdy przyjdzie do kampanii, to patriarchalny prezydent może zacząć odzyskiwać serca Polaków. Choć bez wątpienia będzie mu dużo trudniej niż przed laty, nie tylko z powodu stylu prezydentury, ale i ewolucji Tuska. W kampanii 2005 dzisiejszy premier raził wystudiowaniem, pewną sztucznością i "plastikowością". Dwa lata później było z tym już lepiej, a dzisiejszy Tusk, odarty z łatek kogoś, kto przemierza swój polityczny żywot nie parając się żadnym solidnym zajęciem, zatroskany i poorany bruzdami rządzenia, jest o niebo bardziej autentyczny. Nawet wtedy, gdy mówi, że zastanawia się czy kandydować na prezydenta. Choć akurat w tych momentach, nawet, gdy mu wierzymy, to i tak wiemy jaką decyzję w końcu podejmie. Nieprawdaż? Konrad Piasecki