Z Donaldem Tuskiem jest trochę tak jak z jednym z polskich poetów, który w chwili melancholii zwierzał się jednemu z przyjaciół: "Stary, jaką ja mam łatwość pisania. Rym, rytm, figury stylistyczne... Wszystko przychodzi mi szybko, prosto, bez wysiłku. Jest tylko jeden problem - ja nie wiem, o czym mam pisać". Premier ma podobnie. W kategoriach, w jakich ocenia się współczesną politykę i polityków, zbliża się do ideału. Elastyczny, zdolny do ideowych i programowych zwrotów, świetnie wypadający przed kamerami, empatyczny, zmieniający nastroje - czasem twardy i toczący zimnym wzrokiem, czasem łzawy i współczujący. To wszystko sprzedaje się - jak widać po wyniku wyborów - doskonale. Gorzej robi się po wyborach. Bo po nich Donald Tusk zachowuje się z kolei jak słynny brazylijski piłkarz - niejaki Garrincha. Ten geniusz dryblingu tak bardzo kochał kiwanie rywali, że podczas jednego ze spotkań, okiwawszy całą obronę i mając sytuację "sam na sam" z bramkarzem, zawrócił i znów wdał się w dryblingi z obrońcami, by - jak później tłumaczyć - doczekać aż bramkarz tak się ustawi, by móc mu posłać piłkę między nogami. Tusk najpierw okiwał Schetynę - gdy rozzłoszczony konszachtami marszałka z prezydentem wysłał go na ławkę rezerwową. Potem okiwał własną partię, oświadczając jej, żeby siedziała sobie w pokoju ducha i ciszy, czekając aż on rozda posady i fotele. A na koniec przyszedł czas na prezydenta, któremu premier niedwuznacznie zasugerował, żeby nie miał żadnych złudzeń co do swego wpływu na kształt rządu i jego reformatorski ciąg. "Tusk sam sobie założył koronę, jestem zachwycony" - mówił mi w RMF Leszek Miller - ostatni polski premier, który miał porównywalną do dzisiejszego pozycję, siłę i komfort rządzenia. Szef rządu i PO ma dziś swoje pięć minut. I robi wszystko, by je rozciągnąć na lata i stworzyć sobie takie warunki rządzenia, w których żaden z jego wewnątrzpartyjnych rywali nie będzie miał dość siły, odwagi i możliwości, by móc zrzucić go z fotela. Tusk doskonale pamięta losy nie tylko Millera, ale i takich politycznych potęg, jak Margaret Thatcher czy Tony Blair. Oni też, po latach powodzenia i wszechmocy, doczekali się dnia, gdy partyjni podwładni uznali, że ich liderzy są większym obciążeniem niż splendorem, i zmusili ich do odejścia. Stąd takie rozdawanie kart, by potencjalni Majorowie czy Brownowie byli maksymalnie stłamszeni i niegroźni. I z tego punktu widzenia działania Tuska można uznać za racjonalne i zrozumiałe. Bardziej niepokoi to, że coraz mniej widać cel główny pozostawania przy sterze władzy. Przez dwa tygodnie, jakie upłynęły od wyborów, premier wypowiedział jedno zdanie, które nakreśla perspektywę następnego czterolecia. A zdanie to brzmiało: "Nie jest prawdą, że w kryzysie, którego skali i skutków nikt nie zna, możemy sobie pozwolić na zbyt kosztowne reformy, które przyniosą oszczędności w odległej przyszłości". Skoro nie reformy, to trudno powiedzieć, co rząd ma robić "dwa razy szybciej i dwa razy mocniej" - jak zapowiadał niedawno Tusk. Chyba że to "mocniej" dotyczyło dzierżenia w rękach steru władzy... Konrad Piasecki