W dawnych, pięknych czasach, gdy Polska nie za bardzo jeszcze wiedziała, co to są jointy i jak kluczowa jest ich rola w wybijaniu się społeczeństw ku wolności, zdarzyło mi się po nie raz czy dwa razy sięgnąć. Wypaliłem, pośmiałem się, zrobiłem się głodny, zasnąłem. I tyle. Ani nic w nich nadzwyczajnego, ani specjalnego, a i ktoś kto po nie nie sięga niczego szczególnego nie traci. Wizja Olgi J. spędzającej trzy lata za kratkami poruszyła wyobraźnię i skłoniła cały postępowy świat do protestów. Protestowano werbalnie, epistolarnie, politycznie, odwołując się do zdrowego rozsądku, sumienia i człowieczeństwa. Zgoda - wsadzenie piosenkarki do więzienia też nie jest czymś, co wzbudziłoby mój zachwyt dla silnego i bezkompromisowego państwa prawa. Ale też wszyscy doskonale wiedzą, że Olga J. przyłapana po raz pierwszy na posiadaniu trzech gramów marihuany nie trafi w ręce służby więziennej, a jeśli dostanie wyrok, to łagodny i w zawieszeniu. I może i ona, i jej podobni stwierdzą wówczas, że skoro prawo zakazuje posiadania trawy, to można się temu strasznemu prawu podporządkować. Niczego nadzwyczajnego przy tym nie tracąc. Entuzjaści palenia jointów czynią z tego coś na kształt misterium. To wypalanie fajki pokoju, rytualne okadzanie świata, a przede wszystkim - świadectwo nonkonformistycznego umiłowania wolności. Dla mnie czynienie z trawy manifestu swobody i niezależności jest śmieszną tromtadracją. Joint , marihuana - to nie deklaracja ideowa, to sposób na odurzenie, wprawienie się w dobry humor, inny (z reguły - delikatnie inny) stan świadomości. Aż tyle, ale i tylko tyle. Czy świat bez jointów byłby gorszy? Mniej kolorowy? Bardziej ponury? Bzdura. Byłby taki sam. Znam oczywiście wszystkie argumenty dowodzące, że trawa aż tak bardzo nie uzależnia, że w odróżnieniu od alkoholu, który działa różnie, joint wprowadza człowieka w stan błogi i rozkochuje go w ludziach i świecie, i że są tacy, którzy latami palą i nic im się złego nie dzieje. Bardzo to możliwe, choć czytam jednocześnie i słyszę historie ludzi, których marihuana pchnęła ku eksperymentom z twardszymi narkotykami, a nawet jeśli nie - to wpędziła ich w stan psychozy albo wydobyła skrywane lęki, kompleksy i tendencje depresyjne. To co jednak różni najbardziej alkohol od marihuany to cel ich używania. Otóż nikt nie pali marihuany dla jej smaku. Nikt nie debatuje, czy trawa X jest przyjemniejsza na języku od trawy Y. Tu dyskutuje się o tym, czy i jak bardzo "poniewiera", i ile "buchów" trzeba wziąć, by "walnęło". Nie przeczę, że dla wielu ludzi pijących alkohol ma on wyłącznie znaczenie "procentowe", ale mam wrażenie, że dla większości to smaczne, towarzyszące nam od setek lat, wpisane w kulturę i obyczaje kulinarne napoje, które, przy okazji, mają miłe działanie rozluźniająco-poprawiające humor. Produkcja i dystrybucja marihuany skażona jest od początku odium nielegalności. Powiedzmy wprost: to nie jest biznes uczciwych ludzi, propagujących obywatelskie swobody. Tu chodzi o kasę, a czy zarabia się ją na trawie, amfetaminie czy kokainie, nie stanowi wielkiej różnicy. Te same kanały dystrybucji, ci sami ludzie. I bezradne państwo, słyszące od każdego dilera, że "to na własny użytek". Stąd wzięły się przepisy karzące również za posiadanie nawet niewielkich ilości narkotyku. Niedawna liberalizacja prawa, umożliwiająca sądom odstąpienie od karania posiadaczy wydaje się wystarczająca i zdroworozsądkowa. Ale nie idźmy dalej, bo naprawdę "trawiasta wolność" nie jest żadną wartością.