Poszukiwania czegoś, co podważałoby oficjalną wersję tłumaczącą katastrofę smoleńską, zdumiewa mnie czasami swą nerwowością i niekonsekwencją. Każda wątpliwość, każde zaniedbanie i zaniechanie, każda słabość rządu, objaw rosyjskiej złej woli czy bałaganiarstwa są natychmiast - mniej czy bardziej wprost - obwoływane dowodami na smoleński zamach.I nie ma znaczenia czy to rzecz drobna czy poważna. Świeża czy odgrzewana. Nie odgrywa żadnej roli to, czy sensacja dnia dzisiejszego nie jest sprzeczna z tym, co ogłaszano wczoraj - skoro można z triumfem zakomunikować: "Nasze najnowsze ustalenia sprawiają, że raport pułkownik (bo tak dla wzmocnienia efektu nazywają ją - niezgodnie zresztą z prawdą - niektórzy) Anodiny i Millera zostały rozbite w proch i pył".I tak miesiącami udowadniano nam, że brzoza (zwana - też dla wzmocnienia efektu - pancerną) nie była w stanie złamać skrzydła. Że owszem, doszło do uderzenia w drzewo, ale samolot je przeciął, nie ponosząc uszczerbku.Potem teoria się zmieniła i ogłoszono, że do zderzenia z samolotem nie doszło, i że brzoza została złamana przez skrzydło odpadające od tupolewa. Tak było jeszcze tydzień temu. Najnowsza teoria w ogóle zaprzecza temu, że brzoza została złamana 10.04 i dowodzi, że była złamana już pięć dni wcześniej.To, że te teorie się zmieniają, to byłbym w stanie nawet zrozumieć. Gdyby powiedziano, że kolejne badania, kolejne dowody, kolejne argumenty wprowadziły nowe elementy, które każą zmienić poprzednie twierdzenia, byłoby nawet zrozumiałe. Ale to, dlaczego każda kolejna teza jest obwieszczana przez szefa zespołu niczym bezdyskusyjne objawienie, dlaczego nie próbuje on nawet odnosić się do wielu poprzednich, głoszonych przez siebie i sprzecznych z tym, co głosi obecnie teorii, i jak mają się do siebie: "sztuczna mgła", "naprowadzanie na śmierć", "wybuch na pokładzie", "celowe zaniechanie akcji ratowniczej","trzy osoby, które przeżyły", "szpieg-dyplomata Turowski" - jest trudne do wytłumaczenia i rodzi podejrzenia, że nie o prawdę w tym wszystkim chodzi.A już absolutnym kuriozum jest sytuacja, w której Antoni Macierewicz, dowodząc, że prokuratura i wszyscy inni kłamią w sprawie brzozy, i że drzewo zostało złamane już wcześniej, odwołuje się do wywiadu z właścicielem działki, dr. Bodinem.Bo owszem, Bodin mówi w nim: "To było cienkie drzewo. Samolot poleciał dalej", ale jeśli sięgniemy nawet tylko po ten wywiad to przeczytamy, że owszem poleciał, ale "samolot leciał tak nisko, że przeciął brzozę". A nie wspomnę już o tym, że w innych rozmowach ten sam Bodin doprecyzowuje, że po uderzeniu w brzozę "skrzydło było złamane, ale jeszcze wisiało" i niedaleko od jego działki upadło.Nie kwestionuję sensu niezależnego badania okoliczności katastrofy smoleńskiej. Na pewno mnóstwo jej aspektów zasługuje na to, by przyjrzeć się im bliżej, wytknąć różnych osobom i instytucjom błędy czy zaniedbania. Ale czy to koniecznie musi zawsze prowadzić do stwierdzenia "skoro to zrobili, to znaczy, że dokonano zamachu"?To, co przedstawia dziś PiS, nie tworzy żadnej spójnej całości. Kto i po co miałby dokonywać zamachu? Terroryści? Oni przyznają się do swoich dzieł. Rosjanie? A w czym wadził im kończący kadencję prezydent i wszyscy inni znajdujący się wówczas na pokładzie? Coś zyskali? Coś udowodnili?Po co miano by celowo "sprowadzać samolot na śmierć", by w chwilę później wysadzić go w powietrze? Czy gdyby Rosjanie zaplanowali taką akcję, to przekazaliby Polsce nagrania z wieży? Ile osób musiałoby zostać wtajemniczonych w dokonanie zamachu, a potem w jego ukrywanie? Czy wszystkie one zachowałyby przez trzy lata, to co robiły w tajemnicy? Gdzie są ślady materiałów wybuchowych, skoro przebadano (w Polsce!) co najmniej kilka ciał ofiar?Takich pytań można by postawić mnóstwo. Niestety, zwolennicy teorii o zamachu większość z nich kwitują wzruszeniem ramion albo zaklęciami w rodzaju "skoro nie mamy wraku i czarnych skrzynek, to nie da się stwierdzić, że to nie był zamach".