Pół roku życia, które spędziłem "na Placu", czyli w centrali programów informacyjnych publicznej telewizji, był niezwykłym doświadczeniem zawodowym. Już samo przestąpienie progu tego szarego, ponurego gmachu budzi grozę. Brudne ściany, wykładziny pamiętające prezesa Sokorskiego, małe pokoiki, w których tłoczą się dziesiątki osób. A do tego każdy adept sztuki dziennikarskiej - musi tam toczyć codzienne walki o biurko, komputer, dysk, ekipę, kamerę, montaż i co tam tylko sobie można wyobrazić. Ludzie - nawet sympatyczni. Wielu z nich ma naprawdę duże umiejętności i sporo chęci. Ale suma tych składników to prawie jak "suma wszystkich strachów" - nie ma ethosu, nie ma radości, nie ma satysfakcji, jest codzienna ponura, siermiężna orka. Wbrew powszechnemu poglądowi, politycznych nacisków - które kojarzone są z telewizją publiczną - zanadto nie odczułem. Ot, jeden czy dwa spory o to czy warto robić jakiś materiał, jedna interwencja wydawcy, bym przemyślał, czy akurat to zdjęcie polityka najlepiej zobrazuje "offa", i tyle. Choć trzeba też powiedzieć, ze "na Placu" unosi się duch, który nazywam "duchem aktualnej politycznej poprawności". Tam często i gęsto nikt nie musi interweniować - są tacy, którzy wiedzą, co rządzącym będzie, a co nie będzie się podobać. Powołanie Bronisława Wildsteina na prezesa TVP uznałem za krok w dobrym kierunku. Fakt, że to publicysta o wyrazistych, jednoznacznych i czytelnych poglądach. Ale na pewno duch buntowniczy, niezależny i nieafiliowany partyjnie. O jego następcy - choć nie jest to człowiek który nóż z napisem "PiS" nosi w zębach - tego powiedzieć się już nie da. A styl jego powołania, to farsa zamieniająca się w dramat. Jakieś nerwowe zwoływania rady nadzorczej, jakieś nocne narady, powołanie na szefa rady nadzorczej specjalistki od ziołowych nalewek dla Pani Kaczyńskiej, potem przepchnięcie Urbańskiego... Słabe to było widowisko. A jego następstwa mogą być dla rządzących fatalne. Z piersi sympatyzujących z PiS-em dziennikarzy i publicystów, wydobył się jęk, płacz i zgrzytanie zębami. Bronek - jak pieszczotliwie nazywają Wildsteina ci, którzy go znają i nie znają - był dla wielu z nich ostoją i nadzieją na lepsze dziś i jutro. Jego wyrzucenie większość uznała za "cassus belli". Wielu - zrywa właśnie związki z telewizją. Wszyscy - nie zostawiają na PiS-ie suchej nitki za to, co zrobił z Wildsteinem. A konstatacje są ponure. Że każda ekipa traktuje TVP jak łup, który prędzej czy później musi sobie podporządkować, że w publicznej telewizji nikomu i nigdy nie uda się zrobić czegoś sensownego i trwałego, i że od tej instytucji należy trzymać się jak najdalej. Nowy prezes zapowiada że chce by programy informacyjne udowadnianiały, że rząd w cudowny sposób wpływa na wzrost gospodarczy, a prezydent mówi mnóstwo mądrych rzeczy. Obawiam się jednak, że będzie miał wokół siebie coraz mniej tych, którzy będą chcieli w telewizji pracować. Bo dziś przejście do TVP wydaje się mnie i moim kolegom-dziennikarzom albo efektem politycznego zaangażowania, szaleństwa, albo determinacji. A ludzie partyjnie zaangażowani, szaleni, albo zdeterminowani ambicją robienia kariery, raczej nie stworzą tam niczego dobrego. I może okazać się, że PiS robiąc cudowną, pro-rządową telewizję będzie kontr-skuteczny - bo nikt nie będzie chciał jej oglądać. Konrad Piasecki k.piasecki@rmf.fm