Budowany na mitach i niewiedzy obraz tworzony przez polityków PiS wygląda mniej więcej tak: praprzyczyną katastrofy smoleńskiej jest rozdzielenie wizyt premiera i prezydenta. To ono sprawiło, że Lech Kaczyński był gorzej traktowany i mniej chroniony niż Donald Tusk. Winę "techniczną" za rozbicie Tu-154 ponoszą Rosjanie, a szczególnie kontrolerzy, którzy "prowadzili samolot na śmierć". Polscy piloci omamieni przez nich nie wiedzieli, jak wysoko lecą i ile jeszcze pozostało do pasa, potem zrobili wszystko, co można było, by uratować maszynę, ale - ponieważ za późno usłyszeli komendę "horyzont" - zabrakło im czasu. Niestety, przy bliższym oglądzie, zgrabne te tezy zaczynają się sypać. I tak: - Wizyta premiera 7 kwietnia była, z punktu widzenia przelotu, zorganizowana tak samo jak prezydencka. Pułkownik Bartosz Stroiński, dowódca tupolewa, którym 7 kwietnia do Smoleńska poleciał Tusk, mówił, że załoga podchodziła do lądowania wykorzystując standardowe wyposażenie tamtejszego lotniska wojskowego, czyli dwie radiolatarnie. Nie było żadnego "przenośnego ILS-a", ani innych szczególnych środków pomocnych w lądowaniu. A w każdym razie nie korzystał z nich polski samolot. Ale jego piloci i pasażerowie mieli szczęście, że nad Siewiernym nie było wówczas mgły. I tak pada pierwszy mit. - Mit drugi - o tym, że kontrolerzy nie zrobili nic, by powstrzymać kpt. Protasiuka, też nie wytrzymuje krytyki. Kontrolerzy trzykrotnie mówią o fatalnych warunkach panujących na Siewiernym; 8:24:22,3 - kontroler ruchu lotniczego: PLPH - 2-0-1, na Korsażu mgła, widzialność 400 metrów (pod nazwą Korsaż kryje się smoleńskie lotnisko - zapis zgodny z ortografią ze stenogramu - red.); 8:24:40,0 - kontroler ruchu lotniczego: Na Korsażu mgła, widzialność 400 metrów. 4-0-0 meters; 8:24:51,2 - kontroler ruchu lotniczego: Temperatura 2. Ciśnienie 7-45, 7-4-5, warunków do lądowania nie ma. Oczywiście, mnie również brakuje w tym, co mówią, pierwiastka czysto "ludzkiego", czegoś, co miałoby mniej formalny charakter, niemniej - jak mówią mi piloci - z punktu widzenia lotniczego, zrobili, co do nich należało, przynajmniej na tym etapie. Bo później rzeczywiście, zapewnianie o prawidłowym kursie i ścieżce jest ewidentnym błędem, komenda "horyzont" też pada co najmniej 10 sekund za późno. Polski akredytowany Edmund Klich twierdzi, że urządzenia ze smoleńskiej "wieży" są na tyle niedokładne, że mogły nie pozwalać na precyzyjne określenie wysokości Tupolewa, ale skoro tak, kontrolerzy powinni żądać podawania wysokości. To zaniedbali (zarówno w przypadku Tu-154, ale też jaka i iła) i za to - bez wątpienia - ponoszą odpowiedzialność. Tyle że ciężko ją równocześnie zdejmować z pilotów, bo przecież ci mieli przed sobą wysokościomierze i wiedzieli, ile zostało do pasa. Dlaczego zdecydowali się na tak szybkie (zdecydowanie zbyt szybkie - jak mówią fachowcy) schodzenie, pozostanie ich tajemnicą. - Mit trzeci to przekonanie, że na żadnym etapie lądowania piloci nie popełnili błędu. O tym, czy sama decyzja nie była już takim błędem, wciąż się dyskutuje (choć większość pilotów TU twierdzi, że oni by jej nie podjęli), trudno jednak zrozumieć, czym - chyba że uznamy, iż mieliśmy do czynienia z zamachem albo awarią - usprawiedliwić bierność załogi w sekundach po wydaniu komendy "odchodzimy". Wedle raportu MAK, po tym, gdy "odchodzimy" padło, drugi pilot delikatnie pociągnął wolant - zbyt delikatnie, by przerwać automatyczne podchodzenie do lądowania. Kpt. Protasiuk miał zareagować dopiero 30 metrów nad ziemią, gdy widać było już drzewa. Być może kolejne eksperymenty wyjaśnią, czy załoga próbowała - jak się wcześniej umawiała - "odejść w automacie", ale jeśli tak, to przy tych warunkach i braku ILS byłby to ewidentny błąd i dowód na nieznajomość tajników pilotowania samolotu. Nie rozumiem, dlaczego i w imię czego mamy uznawać, że polską racją stanu jest obrona pilotów i zapewnianie, że nie popełnili żadnego błędu. Mnie dużo bardziej interesuje prawda niż patriotyczna poprawność, każąca powtarzać "to wszystko przez Rosjan". Wolałbym, by zamiast podlanego pseudopatriotycznym sosem utwierdzania się w przekonaniu, że "my niewinni" (a swoją drogą jest w tym sprzeczność, bo raz "my niewinni" a raz "Klich i Arabski muszą odejść, bo dopuścili się karygodnych zaniedbań") zrobiono wszystko, by ustalić, kto odpowiada za to, co się stało. I by - choć wiem, że to już naiwność - narodowa tragedia nie służyła premierowi do prowokowania opozycji, a opozycji do okładania na ślepo rządzących. Konrad Piasecki