Amerykanie mieli swego samotnego zabójcę i magic bullet - magiczną kulę, my - brzozę i urwane skrzydło. U nich działała komisja Warrena, której ustalenia do dziś budzą wątpliwości, my mieliśmy komisję Millera oskarżaną o forsowanie rosyjskiej wersji katastrofy. W USA przez lata stworzono wiele alternatywnych wizji tego, co wydarzyło się 22 listopada 1963 r., u nas liczba teorii i teoryjek dotyczących 10 kwietnia rośnie i mało komu przeszkadza, że ci sami ludzie głoszą tezy, które wzajemnie się wykluczają. Amerykanie dyskutują o zamachu na Kennedy'ego od niemal 50 lat, my - jak sądzę - będziemy tak samo debatować o przyczynach katastrofy smoleńskiej. Osamotniony i zdany w dużej mierze na Rosjan Edmund Klich, kilku jego ekspertów, paru prokuratorów i oficerów spec służb - takimi siłami dysponowaliśmy w Smoleńsku przez kilka dni po katastrofie. To były dni, w których i rządzący, i opozycja, i wszyscy inni opłakiwali zmarłych, palili świece, przyjmowali na lotnisku trumny, wierzyli, że w kwestii wyjaśniania katastrofy wszystko idzie zgodnie z procedurą i - jak się dziś zdaje - nie za bardzo interesowali się śledztwem. Były to dni - jak się później okazało - kluczowe dla wyjaśniania przyczyn tragedii i dni, w których rozstrzygnięto kwestie, jakie dziś z takim zapałem podnoszą zwolennicy alternatywnej prawdy na temat katastrofy smoleńskiej. Nie da się dziś ukryć, że wiara w rosyjską przemianę, uczciwe intencje, pełną i zgodną współpracę po katastrofie okazała się bezzasadna. Tam, gdzie można, i gdzie było to bezpieczne, tam Rosjanie wykazali się sentymentami, ale gdy przyszło do kwestii, od których mogła zależeć ocena win za katastrofę, tam nasi wschodni sąsiedzi pokazali, że wiedzą, jak walczyć o własne interesy. Dziś, gdy niemal dwa lata po katastrofie nad wrakiem tupolewa budowana jest drewniano-brezentowa wiatka, może być ona symbolem naszej niemocy i rozbijania się o łapy rosyjskiego niedźwiedzia w walce o czarne skrzynki, wrak czy zmianę tezy o "pijanym generale". Dziś wydaje się też, że zbyt łatwo przyjęto i za zbyt oczywistą uznano pierwszą - i do wciąż obowiązującą hipotezę przebiegu katastrofy. Chciałbym, by obecnie na twierdzenia, że "brzoza nie mogła złamać skrzydła" albo "w momencie utraty skrzydła samolot był na 26 metrach", komisja Millera mogła wyciągnąć wyniki ekspertyz i badań materiałowych, które jasno dowiodłyby, że prezydencki samolot uderzył w drzewo, i że to ono była bezpośrednią przyczyną katastrofy. Chowanie głowy w piasek albo demonstrowanie wyższości i milczenie są drogą donikąd, podobnie zresztą jak skrywanie tego, kto rozpoznał głos gen. Błasika. Ci, którzy wzięli odpowiedzialność za raport i badania katastrofy, powinni mieć teraz w sobie na tyle odwagi albo poczucia obowiązku, by cierpliwie tłumaczyć, na jakiej podstawie podpisali się pod raportem i rozpraszać wątpliwości - nawet te umiarkowanie racjonalne.