Obserwowałem niedawno maratończyków-amatorów pokonujących trzydziestyktóryś kilometr biegu. Większość szła, po niektórych widać było, że każdy krok przynosi im ból, nieliczni potrafili zerwać się do biegu. Na ich szczęście, im kto gorzej wyglądał, tym mocniej mu kibicowano, tym częściej ktoś podawał mu wodę i wspierał na duchu. W dodatku nie czekał ich już żaden podbieg, który - co wie każdy, kto przebiegł kiedyś kilkanaście kilometrów - bywa w końcówce dystansu zabójczy i odbierający i resztkę sił, i jakąkolwiek motywację. Premier ma gorzej. Dużo gorzej. I on, i jego ludzie są już bardzo wymęczeni. Doping publiczności ucichł albo, co gorsza, zamienił się w ciche pogwizdywanie. Wody nikt nie podaje, a przed nim - pokaźne wzniesienie. Najbliższe miesiące będą trudne. Dla polskiej gospodarki mogą być najcięższymi czasami od momentu wybuchu kryzysu. By dodać sobie nieco wigoru, a publiczność zachęcić do dopingu, Tusk zafundował sobie i światu "drugie expose". Kiedy ogłaszano, że będzie, miało być tylko małym przemówionkiem, a na koniec urosło do wielkiego wystąpienia, które nakreśli perspektywy na lata, ba, może i dziesięciolecia. Problem główny owego zabiegu polega na tym, że przy okazji przygotowań i następstw "expose" kolejny raz dała o sobie znać ulubiona metoda Donalda Tuska i jego ekipy. Nazwałem ją sobie metodą aktywności kompulsywno-falowej. Premier i jego ministrowie znikają na całe tygodnie. Tłumaczą, że w tym czasie milczą, bo pracują "koncepcyjnie". Potem następuje erupcja aktywności. Tusk wygłasza, Tusk biega do mediów, Tusk robi przegląd ministrów (ministrowie w tym czasie organizują multum konferencji), Tusk chodzi do szkół i szpitali, Tusk zapowiada, że ruszy w teren, by z bliska przyjrzeć się ludzkim bolączkom. Ale publiczność ma wrażenie, że robi się ją trochę w konia, bo ona już to wszystko widziała i czuje, że próbuje się ją teraz mamić tymi samymi sztuczkami. A w dodatku miesiące bezruchu sprawiły, że sondaże spadły do poziomu, z którego coraz trudniej się odbić i wzlecieć na dawne pułapy. Co gorsza, "falowość" dotyka nie tylko sfery propagandy, ale i meritum. Bo oto po latach, w których dowodzono, że trzeba zaciskać pasa, nagle okazuje się, że nie, że to już nieaktualne, że teraz będziemy wydawać, inwestować, budować i w ogóle - żyć pełną piersią. Dotąd musieliśmy oszczędzać na milionach - teraz będziemy szastać dziesiątkami i setkami miliardów. Dotąd nie musieliśmy się szczególnie zbroić - teraz program zbrojeniowy zapewni nam świetlaną przyszłość. Niedawno czteromiesięczny urlop macierzyński był kulą u nogi pracujących kobiet, teraz panie (a i może panowie) dostali go aż rok. Nie twierdzę, że to wszystko pozbawione jest sensu - oczywiście, inwestycje są potrzebne, a ich publiczne wsparcie ma ratować nas przed recesją, oczywiście, że potrzeba nam więcej dzieci, a dłuższy urlop macierzyńsko-ojcowski ma szanse przekonać rodziców do ich posiadania, ale to wszystko sprawia wrażenie tak nagłego zwrotu, tak błyskawicznej zmiany, że publiczność - trochę osłupiała, a trochę nie rozumiejąca tego, co się dzieje - ma chyba poczucie, że karmi się ją raczej propagandowo-polityczną sieczką niż poważnym programem rządu.