Nie jestem zwolennikiem nadmiernego anty-nepotystycznego szaleństwa. Oczywiście, że są takie sytuacje w których nie ma co przesadzać i dopatrywać się w każdej nominacji na zastępcę biurowego pionka, który ma akurat takiego pecha, że jest pociotkiem polityka, nepotystycznego rozbuchania. Niepokoi mnie sytuacja, gdy takich pionków i nie tylko pionków jest zbyt wielu, a w dodatku, mają jakąś dziwną skłonność do związków z akurat tą partią, która zawsze budziła podejrzenia, że o krewnych i znajomych królika, potrafi się zatroszczyć jak żadna inna. Bo albo mamy tu do czynienia z niepokojącą prawidłowością, albo z posługiwaniem się metodą wyciągania brudów na koalicjanta w wewnątrz-rządowych niesnaskach. "To już jest inny PSL", "Pawlak dojrzał i zrozumiał, że czasy się zmieniły" - takie cicho i głośno wypowiadane zapewnienia słyszałem w prenatalnych czasach koalicji. Ludowcy - zdaniem Platformy - mieli być odarci z dawnych żądz, nauczeni latami opozycyjności, że można żyć inaczej i dać sobie radę bez ciągnięcia rodziny za uszy. Casusy Strąków, Dobrzańskich, Kłopotków, Żelichowskich, Kalinowskich i KRUS-u pokazują, że te nadzieje były mocno płonne, a PSL-owcy swoim zginąć nie pozwolą. Czy to się komuś podoba czy nie. Tym którym się nie podobało Waldemar Pawlak odgryzł się mocno. Porównał ich do autorów kampanii marcowej w 68', dorzucił do tego porównania z prześladowaniami PSL-u w latach 40. i błysnął dowcipem o bliźniakach zajmujących niedawno funkcję premiera i prezydenta. "Żadnego nepotyzmu nie ma" - podsumował i uznał sprawę za załatwioną. Absurdalność tych porównań jest tak gigantyczna, że nie ma nawet co przypominać wicepremierowi, ileż to ofiar pociągnął za sobą ubecki terror. Kto jak kto, ale lider partii, która chlubi się mikołajczykowskimi korzeniami, powinien o tym sam pamiętać i w polemicznym zapale nie zapędzać się zbyt daleko. Bo naraża się tyleż na śmieszność co kompromitację. Podobne zresztą odczucia zbudza we mnie premier, który PSLowski nepotyzm potępia, ale nie wie co z nim zrobić. Czyż nie jest to fantastyczna sprawa dla błyskawicznej akcji minister Pitery? Pani minister mogłaby w ciągu dwóch tygodni prześwietlić życiorysy nominowanych i podpowiedzieć premierowi, którzy z nich swe kariery zawdzięczają wyłącznie politycznym koneksjom. Donald Tusk walnąłby pięścią w stół, zażądał od ludowców powyrzucania tych, których trzeba i zapanowałby spokój, szacunek i budowanie. Zamiast tego premier woli grozić palcem, przeprowadzać "długie i szczere rozmowy" z których nic kompletnie nie wynika, a w zaciszu rządowych gabinetów tłumaczyć kolegom: "nie możemy Waldka za bardzo szczypać, bo go odwołają i zobaczycie co wtedy będzie. Lepiej mieć na nich bat. W razie czego będzie można go wyciągnąć ".