Zapewne to znieczulenie, ale przestałem już wybuchać świętym oburzeniem, gdy słyszę albo widzę kolejne dowody na rozbuchany nepotyzm panujący w naszej polityce i jej okolicach. Żony, dzieci, pociotki pracujące - często i gęsto - dzięki wstawiennictwu polityków, na państwowo-samorządowych posadach wrosły w nasz krajobraz. Tak było w PRL-u, tak jest od dwudziestu paru lat III RP. Boję się, że tak było i wcześniej i tak będzie jeszcze przez wieki. Polska to kraj ukształtowany dziś przez kulturę chłopską, a ta, pod każdą szerokością geograficzną nakazuje wspierać i ciągnąć "swoich" i nie zapominać, że skoro my sami zapewniliśmy sobie byt, powinniśmy pomóc w tym bliskim po mieczu i kądzieli. Rządzący od opozycji różnią się w tej sprawie przede wszystkim tym, że ci pierwsi mają duuuużo więcej możliwości i posad do rozdania. Spółki i spółeczki, rady nadzorcze, gabinety i gabineciki na różnych szczeblach naszej publicznej rzeczywistości puchną od partyjno-przyjacielsko-rodzinnych nominantów. Pół (albo i ani trochę) biedy, gdy ów nominant jest znawcą tematu, fachowcem w swej dziedzinie, robi coś, do czego predestynuje go wiedza albo talent. Niestety, nie jest to normą, a media co jakiś czas zrywające się do boju z nepotyzmem przynoszą kolejne dowody na to, że kto ma polityka w rodzinie (albo okolicach), tego bezrobocie raczej się nie imie. O ile jednak wyszukiwanie i piętnowanie takich nominantów-dyletantów jest oczywistą oczywistością, to zarazem grubą przesadą wydaje mi się to wszystko, co działo się wokół syna nowego ministra rolnictwa oraz - nieco mniej grubą - to, co dzieje się wokół syna premiera. Ten pierwszy - tak przynajmniej twierdzi - pracuje w Agencji Rynku Rolnego od 10 lat, zaczynał od roznoszenia poczty i pnąc się po kolejnych szczeblach doszedł do stanowiska.... kierownika sekcji kontroli technicznych oddziału terenowego ARR w Poznaniu. Żądania, by po latach odchodził z tej instytucji dlatego, że jego ojciec został ministrem, wydają się stawianiem wozu przed koniem. Zwłaszcza, że posada, jakiej się dochrapał, nie jest - powiedzmy to sobie szczerze - jakaś nadzwyczaj atrakcyjna. Rozumiem, że premier bardzo chciał błysnąć przed światem bezkompromisowością i wyczuleniem, ale naprawdę, jeśli już chce udowodnić, że nie będzie tolerował nepotyzmu, to są ku temu setki lepszych okazji i przykładów podsuwanych w ostatnich dniach często i gęsto przez media. Czy jednym z nich jest historia jego syna? Pracującego w porcie lotniczym i dorabiającego sobie w OLT? Co do Portu - pewnie ideałem byłoby, gdyby synowie premierów nie byli zatrudniani przez żadne instytucje zależne od władz publicznych. Ale - z drugiej strony - co niekontrowersyjnego może robić syn premiera? Pracować w gazecie? Też zarzucano mu, że pojechał do Chin na koszt Covecu. W prywatnej spółce? Każdy kontrakt tej spółki będzie prześwietlany na tysiąc sposobów. Mieć bloga o modzie? Jedna blogowiczka w rodzinie chyba wystarczy, a i jej działalność budzi wątpliwości, czy aby wypada, by córka premiera zajmowała się tak błahymi sprawami, no i czy reklamy na jej stronie nie są aby wykupywane przez państwowe firmy. Bardziej intrygująca niż skromna posada w portach lotniczych jest działalność młodego Tuska na rzecz OLT. Zastanawia bowiem, dlaczego potężna (przez moment) firma oferuje synowi premiera fuchę, która może nie jest nadzwyczaj dobrze płatna, ale jej przydatność wydaje się co najmniej dyskusyjna. W całej tej historii jeszcze jedno mnie zastanowiło/rozbawiło. Skoro premier ostrzegał syna przed pracą dla OLT i czuł, że przedsięwzięcia Amber Gold and Co. są podejrzane, to czy naprawdę nie powinien ostrzec również innych współobywateli? Może mniej byłoby takich, którzy drżą dziś o to, czy dostaną od AG swoje pieniądze. Konrad Piasecki