Szybko skończyło się to nasze małe treuga dei. Nie ma sensu debatować dziś czy przerwała je już decyzja o pochówku na Wawelu, czy raczej protesty, które wywołała. Dość powiedzieć, że już w trzy i pół dnia, po największej tragedii w dziejach najnowszej Polski, mówiliśmy o tym kto jest megalomanem, kto stara się na siłę tworzyć legendę, a kto kreuje się na samozwańczy autorytet. Ja sam, w Wawelu, nie widziałem niczego nadzwyczajnego i już w dniu katastrofy (mam na to świadków) podejrzewałem, że tam zostanie pochowany prezydent. Niezwyczajne okoliczności śmierci, poczucie szoku i fakt, że zginął pierwszy z grona demokratycznie wybranych prezydentów III RP były dla mnie wystarczającym powodem, by uznać, że Wawel jest czymś naturalnym. Uważam zresztą, że dobrze byłoby raz na zawsze ustalić, że głowy państwa polskiego, które nie sprzeniewierzyły się demokratycznym wartościom, mogą być chowane na krakowskim-królewskim wzgórzu i już dziś zacząć prace nad tym, by technicznie było to możliwe. Unikniemy dzięki temu kolejnych awantur i sporów. A co do samego pochówku i awantur wokół niego - mówienie napuszonym tonem, że Wawel to miejsce, w którym spoczywają królowie i samo to przesądza o jego uświęcającym pochowanych charakterze, jest niestety dowodem albo bezmyślności, albo niewiedzy autorów takich twierdzeń. Bo kimże lepszym jest król od prezydenta? Wybierało go kilkunastotysięczne grono, nie zawsze z najszczerszymi i najlepszymi intencjami, wiele wyborów było pomyłką, a sami królowie - ot choćby słynny Michał Korybut Wiśniowiecki zapisali się bardzo różnie w pamięci i historii. A na Wawelu, nie niepokojeni leżą. Niechże leżą tam w pokoju i Lech z Marią.... Na przeciwnym do krakowskich demonstrantów i piszących listy reżyserów, biegunie czasów żałoby, wystąpili ci, którzy nad trumną prezydenta postanowili wyrównać rachunki krzywd. Najpierw nieśmiało, potem coraz bardziej odważnie zaczęli rozliczać tych, którzy prezydenta krytykowali, a raczej - jak twierdzą oni "zaszczuwali". I są już, albo bliscy twierdzenia, albo wprost mówią, że ci, którzy nie przepadali za Lechem Kaczyńskim nie mają dziś prawa ani do żałoby, ani do mówienia czegokolwiek, że powinni siedzieć cicho i prosić o wybaczenie. Otóż, Drodzy Państwo, fundamentalnie się z tym nie zgadzam. Owszem, od kilku osób, które przekraczały granice przyzwoitości, oczekiwałbym dziś kilku słów refleksji (o ile są do niej zdolne) i zmiany tonu politycznej dysputy, ale nie jest też tak, że majestat śmierci sprawia, że dziennikarze, historycy, socjologowie i politycy muszą gryźć się w język i obiecywać, ze już nigdy, nikogo, w tym zmarłego prezydenta nie skrytykują. Taka - Drodzy Państwo - nasza (w tym niżej podpisanego) rola i tego od nas na co dzień oczekujecie. Mamy być obiektywni (co oznacza, że i krytyczni) i mamy patrzeć rządzącym na ręce. Pretensje, które słyszę także i ja osobiście, że nie pokazywaliśmy prezydenta (i nie tylko prezydenta) takim jakim pokazujemy go dzisiaj, są o tyle nietrafne, że w codziennej pracy pokazujemy polityków, jako polityków, a nie jako ojców, mężów, przyjaciół... I zapewniam Drogich Państwa, że gdybyśmy o Tusku, Komorowskim, Schetynie czy ich PiS-owskich rywalach zaczęli od dziś mówić wyłącznie to, że są sympatyczni (a bardzo często są), że kochają żony, dzieci, wnuki (a na pewno kochają), że są prawi i uczciwi (i to się zdarza...), to szybko zaczęlibyście obrzucać nas kamieniami i oskarżać, że jesteśmy lukrowo-cukierkowi i nie robimy tego, co do nas należy. Będziemy więc dalej polityków traktować serio i raczej krytycznie niż bezkrytycznie, choć mam nadzieję, że będziemy potrafili zachować w tym i umiar i zdrowy rozsądek. Zaś od nich oczekuję, że w kampanii wyborczej nie zamienią lichtarzy po wypalonych świecach w oręż walki politycznej. Choć nie mam wielkiej wiary w to, że tak się nie stanie.