Ideologiczny, wewnątrzpartyjny wielogłos zaczyna być dla PO niebezpieczny. Partia złożona z liberałów, konserwatystów, progresistów i tradycjonalistów może, miast szeroko zgarniać wyborców, coraz bardziej ich rozjuszać. Tak jak dzieje się to przy okazji dyskusji o związkach partnerskich. Dla tych wyborców PO, którzy związków pragną i się ich domagają, postawa platformijnych konserwatystów jest kompletnie niezrozumiała, "zaściankowa" i "zatęchła". Z kolei ci wyborcy, którym związki się nie podobają, mogą mieć do swej ulubionej partii żal, że w ogóle zajmuje się tą sprawą, bo to "temat zastępczy" i "strata czasu". Dogodzenie jednym i drugim jest zadaniem nie do wykonania. W konsekwencji wszyscy są niezadowoleni i psioczą na Platformę jako zbyt tchórzliwą albo nadto liberalną. W nie tak dawnych czasach liderzy PO hołdowali świętej zasadzie: za nic w świecie nie ruszajmy tematów ideologicznych, bo możemy tylko na tym stracić. Coś w tym bez wątpienia było, bo mierzenie się przez Platformę z aborcją czy związkami partnerskimi pokazało, jak trudno jest sterować partią nawet komuś, kto rządzi nią tak twardą ręką, jak robił to do niedawna Donald Tusk. Na szczęście to nie ja muszę odpowiedzieć sobie na pytanie, czy warto było odstępować od tej świętej zasady, bo odpowiedź nie jest łatwa. Z jednej strony bowiem sprawy ideologiczne zawsze - jak widać - podzielić muszą PO i przysporzyć jej sporo awantur, z drugiej jednak, naciskanie na centrum z lewej strony, liberalizowanie i laicyzowanie się społeczeństwa sprawia, że jeśli Platforma nie będzie miała odwagi mierzyć się z tymi tematami, będzie tracić część (pytanie: jak duża to będzie część?) wyborców na rzecz lewicy spod znaku SLD czy Palikota. Mam wrażenie, że Donald Tusk, uznając to drugie zagrożenie za bardziej niebezpieczne, postanowił zacząć delikatnie przesuwać partię na lewo i przynajmniej zasygnalizować światu gotowość do zmierzenia się z głównymi postulatami ideologicznej lewicy. Problem w tym, że nie spojrzał wcześniej, kogo ma na listach wyborczych i w parlamencie. Tu bowiem, obok licznego platformijnego "bagna", kilkudziesięciu liberałów, jest też co najmniej 50 twardych konserwatystów, którzy będą kładli się niczym Rejtan na widok każdej "postępowej" ustawy. I chyba nawet łamanie ich kołem może nie pomóc, zwłaszcza że na to łamanie Tusk ma coraz mniej sił i środków. Wydaje się więc, że albo Platforma będzie musiała dalej "kisić się" w ideologicznej niedookreśloności, albo prędzej czy później dokona jakiegoś cięcia po skrzydłach. I zdaje się, że to cięcie dotknie Jarosława Gowina, bo coraz częściej wygląda na to, że w Platformie miejsca dla pary premier - minister sprawiedliwości zaczyna być stanowczo za mało. To nie musi być rozstanie bardzo ostre. Kto wie, może nawet będzie podobne do mocno aksamitnego odejścia Palikota, a Tusk uzna ruch Gowina za próbę stworzenia jakiejś post-platformijnej, sojuszniczej (gdyby przyszło do tworzenia koalicji), zagrażającej głównie PiS-owi prawicy. Platforma mogłaby pokusić się wtedy o próbę odegrania roli ruchu solidarnościowego z 1989/1990 roku i zagospodarować większą część sceny politycznej ugrupowaniami wyrosłymi z jej pnia. Konrad Piasecki