Stawka kandydatów w wyborach prezydenckich nie wystawia naszej polityce dobrego świadectwa. Do boju o urząd pierwszego obywatela ruszają albo zastępcy, erzace liderów, albo nowicjusze, dla których wybory są okazją do przetarcia się w polityce, albo dość szczególne postaci, które od lat poruszają się w orbicie polityki, i które zawsze i do wszystkiego kandydują. Słabość tej stawki to w dużej mierze efekt usytuowania prezydenta w polskim systemie politycznym. Usytuowania, które jest pokłosiem najnowszych dziejów tego urzędu w Polsce. Stworzony i skrojony najpierw dla Wojciecha Jaruzelskiego miał dawać mu bezpieczny wybór przez Zgromadzenie Narodowe i duże możliwości wpływania na politykę w razie jej zawirowań. Potem do gry o prezydenturę wkroczył Lech Wałęsa. A ponieważ chciał mieć mandat silniejszy i wyraźnie odróżnić się od poprzednika, uznano, że prezydenta wybierze naród w wyborach powszechnych. I tak to Wałęsa dostał i mocne poparcie wyborcze, i dużo władzy. Ale chwilę potem do władzy doszła lewica, której Wałęsa mocno utrudniał życie i uwierał. Zaczęto więc pisać nową konstytucję, gdzie władzę prezydenta ograniczono, ale że bano się zabrać obywatelom przyjemność wyboru pierwszego z nich, nie zdecydowano się przywrócić wyborów przez Zgromadzenie. Tak oto stworzyliśmy sobie hybrydę, z którą nie wiadomo zanadto co począć. Mamy słabego konstytucyjnie prezydenta, rozpiętego między Scyllą przyklepywania i firmowania rządowych działań - co rodzi niechęć tych, którym działania rządu się nie podobają - i Charybdą dość beznadziejnej walki z gabinetami, z którymi przyjdzie mu współpracować (albo rywalizować) - co nie podoba się tym, którzy oczekują prezydentury spokojnej i wyciszonej. Ale prezydenta wybieranego w wyborach, w których nie ma mowy o wystawieniu kandydata typu profesorsko-ekspercko-autorytetowego. Bo skaże się go z góry na porażkę. Polacy oczekują bowiem, że do walki o prezydenturę przystąpią politycy z krwi i kości, z doświadczeniem, urzędniczą przeszłością, ale już od wybranych w wyborach żądają, by byli miłymi, poczciwymi wujkami, statecznymi ojcami narodu, raczej celebrującymi swój urząd niż wikłającymi się w polityczne spory. By byli raczej obli, grzeczni i krągli niż hardzi, wyraziści i waleczni. Ta hybrydowość ustrojowa, okoliczności wyboru i chęć wpisania się w oczekiwania wizerunkowe mocno zaciążyły nad pięcioma latami prezydentury Bronisława Komorowskiego. To, że był kandydatem rezerwowym, bo partia rzuciła go do boju, gdy swą niechęć do żyrandola ogłosił Donald Tusk, i moment - tuż po katastrofie smoleńskiej - w którym zostawał prezydentem, i fakt, że przyszło mu pełnić urząd w czasach rządów jego rodzimej partii - wszystko to nie ułatwiło mu życia. I naraża dziś na kampanijne kłopoty. To pierwsze skazało go bowiem na trudny start i powolne budowanie samodzielnej pozycji, to drugie - na liczne kontrowersje i trudne decyzje dotyczące np. krzyża przed pałacem, a to trzecie - skłoniło go do podpisywania się pod trudnymi projektami, np. podwyższenia wieku emerytalnego czy skoku na OFE, mimo że w politycznych kuluarach sugerowano, że miałby ochotę nieco ostrzej postawić się w obu tych sprawach rządowi. Ale prezydentów nie rozlicza się za to, na co mieli ochotę, a za to, co zrobili. I mało kto "kupuje" tłumaczenia Bronisława Komorowskiego, że "nie jest od tego, żeby sypać piasek w tryby machiny rządowej i wsadzać kij w szprychy", a jeszcze mniej apele "rozliczajcie mnie z tego, co jest moją inicjatywą, a nie z tego, co jest przedmiotem działania rządu". Polska polityka coraz częściej przebąkuje o uchwaleniu nowej konstytucji. Gdyby kiedykolwiek udało się tego dokonać, wydaje się, że konstytucyjne osadzenie prezydenta byłoby jedną z bardziej potrzebnych zmian. Ja nie widzę potrzeby wyłaniania prezydenta w wyborach powszechnych. I uważam, że przy tych kompetencjach, jakie ma, a tym bardziej gdyby je jeszcze nieco okroić, wybór w Zgromadzeniu Narodowym byłby absolutnie wystarczający.