Żywoty panów prezydenta i premiera przypominały przez ostatnie czterolecie tor, po którym pędzą naprzeciw siebie dwa rozpędzone pociągi. Choćby nie wiem jakie przeszkody rzucać im pod koła i jakie hamulce uruchamiać i tak muszą się one zderzyć. Chcą bowiem tego nie tylko maszyniści, nie tylko załoga i pasażerowie, ale i cała obserwująca tor publiczność. Od pierwszego niemal dnia po porażce Tuska i on, i prezydent-elekt zdawali się podporządkowywać własną retorykę, emocje i plany chęci powtórzenia świeżo co zakończonego pojedynku. Obaj, mniej czy bardziej otwarcie, sugerowali, że w gruncie rzeczy, nie jest on wcale jeszcze ostatecznie rozstrzygnięty. Lech Kaczyński tak często mówił o tuskowej post-wyborczej traumie, jakby prowokował go do tego, by traumę zwalczył nie tyle przy pomocy wymazywania urazu z pamięci, ile raczej przez oczyszczające powtórzenie tego doświadczenia. Po Tusku znać było z kolei, że wspomnienie porażki determinuje jego kroki. Bezwzględna wojna z PiS-em, niechęć do zawiązania koalicji, potem twarda "anty-moherowa" retoryka i dwulecie samolotowo-krzesełkowej koabitacji są na pewno - w dużej mierze - konsekwencją głębokiej niechęci, ale i potrzeby rewanżu, jaką zrodziły wydarzenia sprzed czterech lat. Na domiar - dla jednych złego, dla innych dobrego - w starcie obu zantagonizowanych polityków, ich środowiska polityczne widzą dziś jedyną możliwą ścieżkę realizacji własnych strategii i ambicji. Jarosławowi Kaczyńskiemu i jego akolito, start brata daje słodkie poczucie bezpieczeństwa. Puszczenie w bój kogoś innego (czytaj Zbigniewa Ziobro) spowodowałoby, że - nawet przegrywając - mocno wzrósłby on w siłę i stworzyłby dla prezesa groźną konkurencję. Z kolei, dla tej potencjalnej konkurencji (czytaj Zbigniewa Ziobro) zakładana porażka prezydenta jest sposobem na doprowadzenie do wewnątrzpartyjnego przesilenia i odsunięcie od władzy prezesa. W Platformie, start Tuska jest scenariuszem, któremu i partia, i osobiście kilku jej liderów podporządkowało i związało z nim swe polityczne perspektywy. Tusk-prezydent zwalnia miejsce. A raczej kilka miejsc - premiera, szefa partii, rządcy dusz, decydenta... Ci, którzy ostrzą sobie na te miejsca zęby, będą go gorąco namawiali do startu, przypominając po cichu, z jak wielu pomysłów, planów i reform zrezygnowali w imię tego, by nie popsuć Tuskowi drogi do prezydentury. I choć obaj bohaterowie całej tej rozgrywki zdają się dziś bardziej w fazie "nie chcę, ale chyba muszę" niż "marzę", bo ani po jednym, ani po drugim nie widać specjalnego zapału do kandydowania, to zdaje się, że gdy nadejdzie wiosna, nie pozostanie im nic innego niż powtórzyć za Kwaśniewskim "jeżeli wy chcecie, to ja muszę, a jeśli ja muszę, to ja chcę". Konrad Piasecki Zobacz nasz raport specjalny WYBORY 2010